aborcja

Dziewięć rozmów o aborcji

"-Ile lat by miało?

-Pięć lat. Zastanawiam się, co by było, gdybym urodziła. Może jednak dałabym sobie radę, może wtedy wpadłam w histerię? Może zawsze tak jest, że kobiety się boją i nie wyobrażają sobie przyszłości, ale radzą sobie z tym strachem i rodzą. A ja sobie z nim nie poradziłam. Wciąż mam w głowie taką wątpliwość: a gdybym wybrała inaczej?

Aborcja od zawsze była kwestią dyskusyjną, sporną, kontrowersyjną. Ostatnio wiele mówi się w Polsce na jej temat. I tematy pokrewne, w jakiś spośób z nią związane, jak choćby tak głośna zeszłych i przyszłych dni afera o edukację seksualną w szkołach. W pierwszym odruchu chciałam napisać, że wiele się o nich rozmawia, ale nie; słowo rozmowa zdecydowanie tu nie pasuje. Bowiem bardzo niewielu ludzi, którzy wypowiadają się na ten temat, ma odpowiednią wiedzę, wrażliwość, poczucie z jednej strony empatii, a z drugiej etyki i moralności. Mam wrażenie, że w dyskusji publicznej szasta się tylko frazesami. W grę wchodzą pieniądze i polityka, ale nie dobro kobiety i dziecka. Kobiety i dziecka - rówocześnie i równorzędnie, a nie jak chciałyby niektóre strony stojące po dwóch stronach barykady albo samej kobiety i jej macicy, albo tylko poczętego życia.

Dlatego tak ważna jest edukacja w tym zakresie. Nawet nie na poziomie systemu, w szkołach, ale nas samych - dorosłych kobiet. Dlatego czytajmy, słuchajmy, dowiadujmy się. A emocje odłożmy na bok. Dopiero na sam koniec włączmy empatię. Nie, emocje a empatia to nie to samo.

Dlatego dziś polecamy bardzo dobrą książkę Wydawnictwa Czerwone i Czarne "9 rozmów o aborcji". Książka została wydana dwa lata temu, w 2017 roku, ale wciąż jest bardzo aktualna. I aktualną pozostanie, bo jest zapisem, jak sam tytuł wskazuje, rozmów z ośmioma kobietami o ośmiu aborcjach, których dokonały w różnych życiowych momentach (rozmowa ostatnia to rozmowa z dyrektorką wykonawczą Federacji Na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny). A więc jest zapisem uniwersalnego kobiecego doświadczenia - możliwością zajścia w ciążę, samej ciąży, strachu związanego z tym stanem i później życia z dzieckiem, bólem, poczuciem winy i osamotnienia...

-Dlaczego zdecydowałaś się opowiedzieć mi swoją historię?
-Może dlatego, że mam 18-letnią córkę? Może dlatego, że aborcja zrujnowała mi po latach życie osobiste i jest przyczyną mojej depresji? Poza tym chcę opowiedzieć kobietom, jakie mogą być skutki takiej decyzji, ale też jak można wyciągnąć wnioski dla siebie. Z mojej historii można wziąć dla siebie całość, część, a można nie wziąć nic.

Co ważne, pomimo że książka została zlecona do realizacji dwóm dziennikarkom związanym z kojarzącymi się raczej lewicowo tytułami prasowymi, jest w głównej mierze obiektywna za sprawą opisywanych w niej kobiet, ich doświadczeń, ich aborcji. Bowiem na pierwszy rzut oka niemal wszystko jest w tych rozmowach różne. I to bardzo ważny punkt w początkach rozmowy o aborcji w ogóle - że kobiety dokonują tego zabiegu z przeróżnych przyczyn - choć chyba można zaryzykować tezę, że większość z nich sprowadza się do strachu i niepewności o przyszły los swój i dziecka, zarówno ten materialny, jak i zdrowotny, a w końcu po prostu bytowy.

-Co Cię bardziej przerażało - że dziecko może urodzić się zdeformowane, czy to, że musiałabyś zmienić sposób życia, czy też, że nie możesz go utrzymać?
-Bardziej do mnie przemawiała ta materialna i zawodowa sytuacja, bo miałam konkretną wizję, co się stanie. A myśl o tym, że dziecko może urodzić się poważnie chore, była tak straszna, że pozostawała już poza moją wyobraźnią.
-Dlaczego?
-Bo będę musiała przez całe życie siedzieć z nim w domu, w dużej biedzie, że trzeba będzie się tym dzieckiem opiekować, będziesz je kochać, nigdy nie będziesz chciała go opuścić i to cię skaże na opiekę 24 godziny na dobę. Więc to jest koniec twojego życia. Bałam się tej straty. Straty swojego życia.

Jednym z najważniejszych aspektów aborcji, o jakich mówi ta książa, jest rozbieżność pomiędzy tym, co przy aborcji teoretyczne, a tym jak wygląda to w praktyce. Mam tu na myśli przede wszystkim sytuacje, chyba najgorsze z najgorszych w całym zagadnieniu, bo dotyczące zdrowia przyszłych maluchów i ich funkcjonowania na świecie, a więc wad genetycznych. Sam fakt, że dziecko ma na przykład wodogłowie, że cierpi i przy narodziach oraz przez całe życie cierpieć będzie, jest dla matki zawsze nie do zniesienia. Decyzja o tym, co z tym faktem zrobić, jest kolejną etyczną, moralną, religijną, po prostu codzienną katorgą. Ta książka pokazuje jednak jeszcze kolejną odsłonę tego dramatu - pomimo że przesłanka o wadach genetyczych uprawnia do legalnej aborcji, w praktyce nie jest ona realizowana. A jeżeli tak, to bardzo często w nieludzki, niehumanitarny, nieempatyczny sposób. Nasz system zdrowia to w wielu przypadkach jedna wielka pomyłka, pomyłka organizacyjno-wykonawcza. A dodajmy do tego jeszcze etykę i empatię. Niby temat na zupełnie inny artykuł, ale te rozmowy z kobietami jasno pokazują, jak ważna w ich przypadkach była dobrze zorganizowana pomoc ze strony szpitali, ze strony lekarzy, pielęgniarek i psychologów. A raczej jej brak.

Stawiam się u swojego lekarza prowadzącego, bo muszę mieć skierwanie do szpitala. Mówię, że z własnej woli decyduję się na terminację. Siedzi długo nad druczkiem skierowania i mówi: "Nie sądzę, aby panią przyjęli." Nie daję się wciągnąć w dyskusję. "Potrzebuję tego skierowania" - powtarzam. A w myślach: "Nic więcej od ciebie nie chcę." Po pięciu minutach zawieszenia długopisu nad kartką w końcu pisze, że to na moją prośbę.

Na wstępie swojej książki autorki piszą, że za każdą z historii związanych z aborcją stoi jakiś dramat albo trauma. I nie chodzi im o syndrom postaborcyjny. Chodzi im o to, że "aborcja to trauma, bo zawsze są z nią związane dramatyczne okoliczności. Toksyczny związek, choroba, zły stan psychiczny, zła sytuacja finansowa." Pełna zgoda. Ale piszą też później, że strach związany z aborcją "bierze się z tego, że aborcja zakodowała się w polskim potocznym myśleniu jako zło".

Być może tak jest, być może tak właśnie aborcję kodują Polacy. Ale nie należy ich za to piętnować. W moim odczuciu autorki za pomocą całej książki sugerują bowiem, że aborcja złem nie jest. Nigdy. Że jest na tyle skomplikowanym procesem, związanym właśnie z przeróżnie ujętą traumą, że nie można jej nazwać czymś złym. I o ile na samym początku pełna zgoda, o tyle już na drugą część twierdzenia nie można tak łatwo przystać. O czym według mnie ta książka też zdecydowanie świadczy - że aborcja to owszem niezwykle skomplikowana sprawa, zawsze, za każdym razem to jednostokowy dramat kobiety, ale w niektórych przypadkach można konkluzyjnie nazwać konkretną aborcję czynem po prostu złym. Ale to już musicie przeczytać i wysnuć konkluzje same. Nie ocenić, a już na pewno niepiętnująco, ale przeczytać, pomyśleć, dowiedzieć się, wczuć i nie szastać frazesami, że "Jak można...", "Ja bym nigdy...", "Zawsze kobieta powinna mieć prawo..."

źródło: herbatazksiazka.pl
zaklejone taśmą usta kobiety

Ameryka odbiera kobietom głos

Amerykański rząd wydał dekret, którym skazuje kobiety na milczenie. Mogą wypowiedzieć tylko 100 słów dziennie. Jeśli przekroczą limit, licznik słów zamontowany na nadgarstku każdej z nich zamieni się w paralizator - każde kolejne przekroczenie to coraz mocniejsze porażenie prądem. Każda kobieta traci prawo do wykonywania zawodu. Od teraz ma realizować swoje jedyne powołanie - zajmować się domem i rodziną. Patrz sprzątać, gotować, prać i robić zakupy. Nie można nawet pomagać dziecku w lekcjach, bo przecież nie można do niego mówić. Można na dziecko tylko niemo patrzeć i ewentualnie przytulać, bo kobiety nie mogą też czytać ani pisać. Poza tym dziewczynkom i tak zmieniono program nauczania w szkole. Zamiast matematyki, fizyki i historii literatury mają teraz lekcje pieczenia i szycia.

Rok temu w Ameryce, a w tym roku w Polsce, wydano dystopijną powieść amerykańskiej lingwistki, Christiny Dalcher. Wydarzeniu temu towarzyszyła ogromna kampania marketingowa obracająca się wokół haseł "epoki meetoo" oraz "realistycznej wizji przyszłości". I jedno muszę tej książce przyznać - pod względem marketingowym napisana i wydana została idealnie. Kurs antytrumpowej kampanii w Stanach i antynarodowej (=laickiej, proimigranckiej, feministycznej) narracji w Europie przysporzył książce nie lada zainteresowania i dużej sprzedaży. Jednak czy "Vox" faktycznie na to zasłużył?

Z punktu widzenia klasycznych wyznaczników dobrej powieści - nie jest to książka zła. Fabuła "prawdziwego thrilleru w stylu hollywoodzkim" momentami nawet faktycznie wciąga, akcja jest ciągła, stosunkowo logiczna, a bohaterowie skrojeni są na miarę realnych postaci. Czytelnik bez problemu może utożsamić się z główną postacią "Voxu" - doktor Jean McClellan, która do momentu fundamentalistycznego przewrotu była cenioną specjalistką i naukowcem zajmującym się wynalezieniem leku na afazję Wernickiego.

Nie bez powodu główna bohaterka książki przez lata pracowała nad odnalezieniem leku przeciwko zaburzeniom w powstawaniu mowy i jej artykulacji, teraz bowiem w drodze tragicznego wyjątku powołana zostaje do specjalnego zespołu, który ma za zadanie doprowadzić do tego, by brat prezydenta znów zaczął mu logicznie doradzać i pomógł utrzymać w Stanach konserwatywną dyktaturę. Doktor McClellan godzi się na udział w projekcie dla siebie, córki i miłosnej niespodzianki, która decydować będzie o jej późniejszych wyborach.

Z punktu widzenia gatunku "Vox" określić możemy jako dystopię - negatywną wizję świata w tym przypadku reprezentowaną i narzucaną przez konserwatywnych chrześcijan. Zdaje się, że dla zachodniego świata te antyutopijne pomysły Dalcher są przerażająco skrajne, a na same słowa konserwatyzm, chrześcijaństwo i prawicowy fundamentalizm bohaterka Dalcher dostaje ataku białej gorączki. Fakt, zgodzę się co do tego, że licznik słów rażący prądem jest absolutną przesadą, ograniczeniem podstawowego prawa, odebrania kobietom wolności i godności.

Trzeba jednak zrozumieć, że w założeniu reformatorów jest to jedynie środek w osiągnięciu celu - społeczeństwa opartego na zupełnie innych zasadach niż dotychczas. Stąd inne, chciałoby się rzec, klasyczne elementy propagandy i środki wprowadzania nowej (nowej-starej, bo to nic, czego byśmy z historii już nie znali) ideologii: uczenia w szkołach dziewczynek szycia w ciszy, chłopaków zaś studiowania "książki o niewinnie brzmiącym tytule" Podstawy nowoczesnej filozofii chrześcijańskiej. Stąd "zaopiekowanie się" gejami poprzez wtrącenie ich do więziennych cel i wysłanie "cudzołożnic" na farmy Dakoty Północnej albo na pola kukurydziane Środkowego Zachodu. Wiem, wiem, brzmi to fatalnie, choć muszę się szczerze przyznać, że głośno parsknęłam przy biadoleniu nad "feministkami", kobietami wyzwolonymi i kobietami nauki, którym (pomijając oczywiście elektryczny licznik) nic wielkiego się nie działo - musiały po prostu pracować w polu i - oj, oj straszne - zniszczyć sobie pięknie wypielęgnowane dłonie: " Przechodzą mnie ciarki na myśl o tym, że Lin, drobna kobieta o potężnym mózgu, miałaby harować gołymi rękami, żeby odpokutować swoje grzechy namiętności." No cóż, mnie jakoś nie.

Ale żeby nie było - nie popieram przedstawionych w książce metod "wychowywania" społeczeństwa; nie mówię, że tego, co przez ostatnie stulecie działo się w Polsce, Amerykanie nie są sobie w stanie nawet wyobrazić, dlatego przeraża ich samo wtrącenie do więzienia. Każdy przejaw narzucenia jakiejś swojej wizji społeczeństwa społeczeństwu przy zastosowaniu środków przymusu jest złem. Tylko że... autorka za pomocą swojej głównej bohaterki tak strasznie krytykuje otaczającą nową rzeczywistość... tak bardzo się obrusza na wychowywanie dzieci pod kątem słów z Listu do Koryntian: "głową każdego mężczyzny jest Chrystus, mężczyzna zaś jest głową kobiety, a głową Chrystusa - Bóg" czy z Księgi Tytusa: "Niech pouczają młode kobiety, jak mają kochać mężów, dzieci, jak mają być rozumne, czyste, gospodarne, dobre, poddane swoim mężom"... tak bardzo nie zgadza się na przemocowe metody stosowane przez obecną władzę, a co sama robi?

Fabularnie nie zdradzę, żeby nie spoilerować, powiem może tylko tyle, że w imię swoich zasad, w imię takiego porządku, jaki uważa za słuszny, doktor McClellan dopuszcza się dokładnie tego samego przeciwko czemu występuje - spisku i przemocy. Na tym de facto polegała też jej praca przed przewrotem - dla dobra ludzi z afazją Wernickiego i dla dobra nauki poświęcała żywe stworzenia, to znaczy przeprowadzała na nich doświadczenia ze swoim serum. Czyż z etycznego punktu widzenia to nie to samo, to nie takie samo coś za coś - eksperymenty na myszach, królikach, szympansach w zamian za lekarstwo, jak i milczenie kobiet w zamian za wprowadzenie lepszego w mniemaniu reformatorów ładu społecznego? Przecież "to tylko myszy - uspokajała mnie Lin, kiedy pracowałyśmy w naszym laboratorium w Georgetown. - Zastawiałabyś na nie pułapki, gdyby zakradły się do twojej spiżarni, prawda?"

Kiedy pracowała w laboratorium i zaczęła eksperymenty na zwierzętach doktor Jean McClellan wzięła sobie do serca złotą zasadę: nie nadawać imion. "Innymi słowy, nie myśleć o nich jak o żywych istotach, a wyłącznie jak o narzędziu umożliwiającym przejście z punktu A do punktu B". Myślę, że zaskakująco podobnie myślą wszyscy, którzy zabierają się za "zrobienie porządku", "wprowadzenie ładu społecznego", "sprawienie, by żyło się lepiej". Ich metody zaczynają nam jednak przeszkadzać dopiero w momencie, kiedy nie zgadzają się z naszymi albo co gorsza zaczyną nas ograniczać.

"Vox" w pewnym momencie zdecydowanie wytraca impet, a końcówka jest mocno niedopracowana. Zgadzam się z opiniami, które mówiły o zakończeniu, które wygląda tak, jakby sama autorka powieścią się znudziła i chciała ją jak najszybciej zakończyć. Niemniej ogromną zaletą tej książki jest to, że stanowi świetny punkt wyjścia do dyskusji. Dyskusji o naszej, realnej rzeczywistości, o propagandzie, o głupocie i bierności większości, która pozwala na szerzenie się ideologii. Każdej.

"Vox" Chistina Dalcher, wyd. Muza, tłum. Radosław Madejski, data premiery: luty 2019, liczba stron: 416.

grafika 1

O takiej historii przemocy jeszcze nie słyszałyście!

Ból jest prawdą

Czwarta nad ranem. Paryż. Tuż po wigilijnym świętowaniu. Młodzieniec zostawia rower po jednej ze stron Place de la République. Migają światła latarni. Pustawo. Wszędzie błoto, bo wokół placu trwają roboty drogowe. Dwie książki pod pachą. Nietzsche i Simon - prezenty "spod choinki". Do odgłosu jednych par męskich butów dołączają drugie. Rzucone z uśmiechem słowa: "Hej! Nie obchodzisz Bożego Narodzenia?" już kilkanaście godzin później zamienią się na wypisane na policyjnym dokumencie: "Doniesienie o popełnieniu przestępstwa".

Na początku sierpnia niedawno powstałe na Saskiej Kępie w Warszawie Wydawnictwo Pauza wydało czwartą książkę. Książkę, którą już na wstępie zdecydowanie rekomenduję do przeczytania. "Historia przemocy" wybiła mnie z codziennego, mechanicznego trybu myślenia o zakupach, praniu i pracy na długie dni, a wierzcie mi, nie zdarza się to zbyt często. Młoda, ale jasno już błyszcząca gwiazda współczesnej literatury francuskiej - Édouard Louis - opowiada historię, której kontrowersyjność tkwi dużo głębiej niż na pierwszy rzut oka może nam się wydawać.

Młodego Francuza zagaduje brązowooki postawny mężczyzna. Czarne brwi, gładka twarz, regularne, lecz wyraziste, męskie rysy. Kiedy się uśmiechał, w policzkach robiły mu się dołeczki, a uśmiechał się często. Proponuje, żeby wstąpili do mieszkania nowo zagadniętego chłopaka, żeby się napić i lepiej poznać. Miałem ochotę ująć jego oddech w palce i rozprowadzić go sobie po twarzy. Mimo urody i kuszącego oddechu, młodzieniec odmawia. Postanawia wrócić do domu i położyć się spać. Tak też się dzieje, nie zasypia jednak sam. W zasadzie tej nocy niemal w ogóle już nie zasypia, ponieważ miłosne zbliżenia wynikające z zafascynowania i pożądania drugiego człowieka, przeradzają się w brutalny gwałt i próbę zabójstwa.

I tak naprawdę tyle o wydarzeniu, na którym budowana jest cała książka. Kilka zdań prostego opisu. Nie jest to bowiem historia o samym gwałcie. Wbrew pozorom to nie on jest momentem kluczowym. "Historia przemocy" to przejmująca autobiograficzna historia o tym, co potem, co po akcie przemocy, kiedy człowiek zaczyna myśleć, analizować, odtwarzać i przede wszystkim zaczyna próbować opowiedzieć. Jest to historia o tym,  jak poradzić sobie z doświadczeniem przemocy, które rozciąga się w nieskończoność, na całe życie.

Musisz płakać, inaczej nikt ci nie uwierzy

Jedną z najbardziej charakterystycznych, ale i mimo wszystko przejmujących w swej powtarzalności u ofiar gwałtu scen, jest moment niemal zaraz po całym zajściu. Silne odczuwanie obecności sprawcy przemocy - mężczyzny, z którym chwilę wcześniej doświadczyło się miłosnych, zdecydowanie dobrowolnych uniesień - w niemal każdy możliwy sposób: na sobie, ubraniach, pościeli, powietrzu: Posłałem łóżko, bo wydawało mi się wciąż jeszcze przesiąknięte zapachem Redy, zapaliłem więc świece, zapaliłem kadzidełka. To nie wystarczyło, wobec tego skropiłem pościel dezodorantami, wodami toaletowymi i kolońskimi, które dostałem na urodziny, namydliłem poszwy na poduszki, choć dopiero co je uprałem. Wyszorowałem mydłem drewniane krzesła, przetarłem wilgotną gąbką książki, których dotykał, wytarłem chusteczkami higienicznymi klamki w drzwiach, starannie, jedną po drugiej(...). Jak można się łatwo domyślić - nie pomogło. Tak samo jak wyszorowanie swojego-"nieswojego" ciała, opowiedzenie o wszystkim przyjaciołom, pójście na komisariat, by złożyć zeznania, jak i powrót-ucieczka do rodzinnego domu na północy Francji.

źródło: http://news.mit.edu

Myśli, nie tylko o tym, co się wydarzyło, ale co to wydarzenie spowodowało, nie dają się przez kolejne miesiące wyrzucić z głowy. Myśli, że nienawidzi się ludzi, że nie może się patrzeć na ich uśmiech i szczęście, że potencjalnie każdy może stać się niebezpieczny, nawet najbliższe osoby.

"Historia przemocy" jest dla mnie opowieścią o tym, że w najtrudniejszych momentach zawsze zostajemy sami. Choć Édouarda wspierają najbliżsi przyjaciele, choć jadą z nim na komisariat, choć jeden z nich użycza mu azylu w postaci własnego mieszkania, z własnym doświadczeniem, z własnymi myślami, których nie da się nawet najbliższym dokładnie opisać, z konsekwencjami przemocy na końcu zostaje sam. Sam w newralgicznym  momencie, kiedy walka o spokój, normalne życie, przepracowanie traumy dopiero się zaczyna. Nie dość, że główny bohater musi zmierzyć się z fizycznym bólem i psychicznym rozbiciem, czeka go jeszcze bardziej prozaiczne sprawy - złożenie zeznań i badanie w szpitalu. Upokarzające i coraz to bardziej uświadamiające, chłodne, nieempatycznie zadawane pytania: "Co,  kiedy i jak?". "I dlaczego?".  To pytanie zdaje się wisieć nad tą fabułą niczym burzowa chmura. Jest to bowiem także smutna opowieść o konsekwencjach. Konsekwencjach, których nie chcemy być świadomi bądź których nie chcemy przewidywać. "Dlaczego pan zaczął z nim rozmawiać? Dlaczego dobrowolnie wpuścił go pan do mieszkania? Czy znał go pan wcześniej? Czy pił pan alkohol? Dlaczego wracał pan tak późno do mieszkania?".

Typ maghrebski

Historię tę odbierzemy, ocenimy i opowiemy każdy na swój sposób, w zależności od wychowania i poglądów, własnych doświadczeń i opinii. Niektórzy bowiem stwierdzą, że to było do przewidzenia, że zapraszanie po nocy nieznajomego do własnego domu jest zupełnie nieodpowiedzialne i Édouard sam jest sobie winien. Tym bardziej, dodadzą niektórzy, dokładnie w ten sam sposób, co przesłuchujący głównego bohatera policjanci, że zaczepił go "typ maghrebski". "Kompulsywny rasizm" odpowiada na to Louis, gdyż dla policjantów określenie to nie wskazywało na pochodzenie geograficzne, tylko oznaczało menela, łobuza, kryminalistę. Którym jego piękny kochanek mimo wszystko nie był. "Czyżby?"

Louis wyraźnie konfrontuje się w tej książce z obecnymi problemami Francji na różnym poziomie. Zabiera głos w sprawie toczącej się dyskusji na temat homoseksualizmu, emigracji i postkolonialnego społeczeństwa Francji, paryskiego centrum i odległych peryferii, uwierającego dylematu między wolnością wyboru jednostki a poszanowaniem opinii większości. Stara się zrobić wiwisekcję przemocy; wykazać, że nie bierze się ona znikąd i że w dużej mierze wynika z mocno iskrzących napięć społecznych, ale i także, a może przede wszystkim, z konfliktów rodzinnych, z braku akceptacji, zainteresowania, zrozumienia. Główny bohater w moim przekonaniu zbyt mocno usprawiedliwia jednak to, co się wydarzyło i wydarza - zarówno w tej konkretnej historii, jak i w całej obecnej Francji. Czy jest to wynik syndromu ofiary czy obrony wyznawanych przez siebie wartości - o tym musicie już zadecydować same po zakończeniu lektury.

Lektury, która - uprzedzam lojalnie z góry - jest trudna. Nie tylko ze względu na fabułę, ale i język, jakim "Historia przemocy" jest napisana.

Szaleństwo kompulsywnego mówienia

Jest to jedna z bardziej wyrazistych w formie powieści, jaką ostatnio czytałam. Autor zdecydował się na postmodernistyczną narrację rozbijającą główne struktury. O tym, co się wydarzyło nad ranem w Boże Narodzenie 2012 roku, dowiadujemy się nie tylko od samego Louis'ego, ale przede wszystkim od jego siostry, która historię brata opowiada swojemu mężowi. Chaotyczne relacjonowanie, w którym teraźniejszość i przeszłość wciąż się przeplatają, paradoksalnie oddaje głos nie ofierze, lecz jego otoczeniu. Osobista historia przestaje należeć do jej właściciela i zaczyna żyć własnym życiem. Ta książka to zmaganie się z niemożnością mówienia, potem jego koniecznością, potrzebą opowiadania o przemocy, lecz w taki sposób, by być w oczach innych wiarygodnym.

Jeśli chciałbyś o sobie albo o swoim życiu powiedzieć trochę więcej, możesz sobie czekać, a i tak nikt cię nie zapyta. W tych sprawach nie ma żadnej różnicy, bo życie jest życiu równe, a więc twoje skromne życie interesuje ludzkość nie bardziej niż każde inne, nie ma się co łudzić. Ludziom bez przerwy się wydaje, że ich życie jest bardziej pasjonujące od życia innych.

źródło: http://ksiegarka.com.pl

Zatem, drogie Panie! Jesień nadchodzi małymi kroczkami, proponuję nabyć "Historię przemocy" i spędzić z nią i lampką wina dłuuugi wieczór pod kołdrą.

Mam nadzieję, że się nie zawiedziecie, choć zdecydowanie nie każdej w Was przypadnie ona do gustu. Lecz także o to w czytaniu chodzi, nie możemy wybierać tylko słodkich, trafiających w nasz gust historii, które oprócz chwili przyjemnego czytania, nic więcej po sobie nie pozostawiają.

Aleksandra Kałafut

Wszystkie cytaty pochodzą z książki "Historia przemocy" Édouard Louis (Wydawnictwo Pauza, przekład: Joanna Polachowska, data wydania: 8.08.2018, liczba stron: 192)

sen_main

Bolesna pobudka z amerykańskiego snu

Książka wydana w Polsce rok temu reklamowana jako “bestseller New York Timesa”, “uznana za najważniejszy amerykański debiut 2017 roku”, opisywana w skrócie jako zatrważająca historia czternastolatki bitej i gwałconej przez ojca, na pewno nie jest dla mnie powieścią “o ocaleniu”, jak głosi blurb na okładce. Jak słusznie zauważa Sylwia Chutnik, polska pisarka, feministka i działaczka społeczna, nie jest też jedną z historii o przemocy wobec kobiety, których już w publicznym dyskursie na pęczki, a które kwituje się tylko smutnym pokręceniem głową i niczym więcej. W tej opowieści przerażająco fascynujące jest to, co zdecydowanie nie powinno takim być - fragmenty opisujące przemoc i fizyczne zbliżenia, postać ojca oraz nie to, że Turtle za każdym razem upada, ale że za każdym razem się podnosi i daje to sobie zrobić od nowa, coraz bardziej i gorzej, raz za razem, i jeszcze.

Ty i ja, kruszynko. Co ty na to?

Wychowywana bez matki, całkowicie odizolowana przez ojca od otoczenia, co prawda chodząca do szkoły, ale jak widać zasadniczo po nic, bo ludzie za to odpowiedzialni ani nie pomagają jej tam w problemach z abstrakcyjnym myśleniem, nie interweniują, dostrzegając, że coś z Turtle i jej życiem nie jest w porządku, nie uczą takiego rozumienia świata, by dziewczyna zawczasu uświadomiła sobie, jak bardzo patologiczne relacje łączą ją z ojcem. Nie ma przyjaciół, znajomych, z trudem przychodzi jej pisanie, nie ma za to problemów z wyczyszczeniem, naładowaniem i celnym strzelaniem z różnorakiej broni, przemierzaniem dziesiątek kilometrów bez butów, nurkowaniem w chyba wszystkich możliwych zbiornikach wodnych w obrębie pięćdziesięciu kilometrów od jej domu, rozpoznawaniem miliona roślin i małych żyjątek oraz jedzeniem codziennie na śniadanie surowego jajka prosto ze skorupki. Mieszka w starym domu, całym w płatach odłażącej białej farby, z niedokończoną werandą, dziurami zamiast klamek i oplatającymi niemal wszystko na zewnątrz i wewnątrz jeżynami, mchem, dziką różą i bluszczem oraz dwuletnią czarną wdową za wanną.

I ojcem. Martinem, który, gdy miała sześć lat polecił jej założyć kapok, by tłumił uderzenia kolby, uprzedził, że ma nie dotykać gorących łusek, i kazał strzelać z powtarzalnego rugera kaliber 22. Sam siedział obok na krześle i czytał “Badania dotyczące zasad moralności” Hume’a. Dowiadujemy się o tym zaraz na początku historii i wtedy cała sytuacja wydać nam się może tylko nieco osobliwa. Jak i ta, kiedy Turtle raz zostawiła nieposkładany koc, a ojciec zabrał go na podwórze i spalił, mówiąc: Tylko zwierzęta nie dbają o dom, kruszynko, tylko zwierzęta nie dbają o swój jebany dom. Lecz kiedy jesteśmy już po coraz trudniejszych fragmentach tej książki, opisujących między innymi jak Martin kładzie dłonie na łagodnych rogach jej kości biodrowych, na jej brzuchu, na twarzy, albo jak Turtle musi podciągać się na belce przy suficie, podczas gdy trzymany przez jej ojca nóż wgryza jej się w dżins spodni, sam fakt czytania przez niego książki, która traktuje o moralności, zakrawa na gorzką ironię.

Tnij, kruszynko, ona nic nie czuje

A być może nie. Być może autor właśnie celowo konfrontuje w “Mojej najdroższej” świat natury i wytworzony przez człowieka świat filozoficznych konstrukcji; czy w ogóle jakichkolwiek sztucznie wytwarzanych przez człowieka struktur, w tym przede wszystkim tych językowych, kulturowych i społecznych. Nie umiejąca czytać i mająca problemy z abstrakcyjnym myśleniem (a już zdecydowanie ze słowem synekdocha) Turtle, bez problemu radzi sobie w lesie, kiedy przychodzi jej spędzić noc w strugach zimnego deszczu czy kiedy sponiewierana przez fale oceanu musi wymyślić, jak z malutkiej wyspy wrócić do domu. Zna mnóstwo właściwości i smaków roślin, zachowań zwierząt i pogody. W przeciwieństwie do dwóch palących jointa licealistów, którzy wybrali się pewnego pięknego dnia na “przygodę”. Młodzi intelektualiści popisali się nienajgorszą znajomością literatury w momencie, kiedy napotkawszy na chatę na polanie przeprowadzili między sobą uroczy dialog:

-Ej, a co, jakbyś tam wszedł, a w środku nie ma nikogo, tylko jedno zdeformowane dziecko, taki mały albinos, co siedzi w bujanym fotelu i trzyma w ręku bandżo?

Jakob odpowiada:

-I co się dzieje? Więzi nas i każe czytać na głos Finneganów tren swojej uprawie pejotlowych grzybków?

-Dlaczego akurat Finneganów tren? - pyta Jacob. Dlaczego nie Ulissesa? Albo właściwie czemu nie Odyseję albo, czy ja wiem, Braci Karamazow?

-Dlatego, ziomek, że jak będziesz czytał te przejebane ruskie bzdety grzybkom, to będą dawać złe psychojazdy.

Pochwalili się też beznadziejną znajomością terenu i poczucia kierunku. Od całkowitego zagubienia i niebezpiecznego przemarznięcia uratowała ich Turtle, praktycznie w ogóle niczego z ich rozmów nie rozumiejąc, a która nazwana została przez młodzieńców ninją o nadludzkich mocach, której mistrz zen był prastarym powolnym gadem, na którego skorupie spoczywa wszechświat i wszystko, co znane i nieznane, wyobrażalne i niewyobrażalne. I takie podśmiechiwanie się z inteligenckiego podejścia do życia jeszcze w tym momencie bawi.  Późniejsze słowa Martina, psychicznego mizogina (któremu nie można jednak odmówić pewnej dozy inteligencji i oczytania), kiedy tłumaczy Turtle, że niektórzy filozofowie uważają, że odpowiedzią na solipsyzm jest cierpienie, już zdecydowanie nie są takie zabawne. A zestawienie jego myślenia polegającego na tym, iż nie mamy żadnych dowodów, że inni ludzie są świadomi i żywi tak jak my; że wiemy to tylko o samych sobie, bo bezpośrednio poznajemy własne myśli, emocje, to nieopisywalne poczucie, że żyjemy, ale nie potrafimy doświadczać świadomości innych (...) i dopiero ujrzenie osoby cierpiącej, naprawdę unaocznia nieprzekraczalną przepaść, która dzieli twój umysł od wszystkich innych, obcych osobowości, z opisaną ze szczegółami dziesięć stron później sceną piłowania bez znieczulenia kości palca małej dziewczynki i zszywania rany w trakcie takiego dialogu, wręcz mrozi krew w żyłach:

-Przecież nic nie czujesz - mówi Martin.

-Czuję - odpowiada Cayenne. - Właśnie, że czuję.

-Ona nic nie czuje - mówi Martin. (...) Nic nie czujesz.

W rzeczywistości mają to gdzieś, kruszynko

“Moja najdroższa” nie jest tylko skomplikowaną historią o wzajemnym patologicznym uzależnieniu i krzywdzeniu się ojca i córki. Nie jest historią, która poddaje się łatwemu osądowi. Zbyt wiele w niej niewiadomych i niedopowiedzeń, zbyt wiele możliwości interpretacji i domysłów. Problem nie tkwi bowiem tylko w Martinie. Nie wiemy do końca jak wyglądała jego przeszłość. Znamy jej strzępki i to tylko z jego perspektywy. Tallent zdaje się sugerować, że genezy patologiczności całej rodziny upatrywać można w udziale ojca Martina w wojnie w Wietnamie, z której wrócił zwichrowany psychicznie i zaczął pić. Wiemy, że Martin czuł się niekochany, wręcz znienawidzony przez ojca. Nie wiemy za to, co do końca stało się z matką Turtle, czy popełniła samobójstwo; jeśli tak, to dlaczego? A może odeszła? Czy też była krzywdzona przez męża? Martina, który nie ma wątpliwości także jest skrzywdzonym człowiekiem, postacią równie interesującą i cierpiącą jak Turtle, co jednak w nawet najmniejszym stopniu w niczym go nie usprawiedliwia.

Nikt nie jest w tej książce usprawiedliwiony. Nikt zresztą nie może. Ta książka to jedna wielka krytyka społeczeństwa amerykańskiego. Głośno wojujący na ulicach ogromnych miast o równość, wolność i przeciwko przemocy Amerykanie, gdy przychodzi moment próby, chowają się po swoich domach, nie chcąc ingerować w życie innych. Nawet jeżeli doskonale dostrzegają niepokojące symptomy. Turtle nie pomaga absolutnie nikt. Jedyną próbę, która kończy się zresztą tragicznie, podejmuje dziadek-alkoholik. Zawodzi natomiast szkoła jako instytucja, nauczyciele jako wychowawcy, starzy znajomi, rodzice innych dzieci. Martin doskonale zdaje sobie z tego sprawę, wykorzystując to do cna: Te dupki gadają, że przejmują się innymi, ale to jest kłamstwo społeczne i jeśli człowiek dobrze się zastanowi, widzi, że jest zdany tylko na siebie. Społeczeństwo nigdy ci nie pomoże. Ten dyrektor, ta twoja nauczycielka - oni będą się tobą przejmować tylko na tyle, na ile wymaga tego ich praca. W rzeczywistości mają to gdzieś. Jesteś dla nich niewidzialna. Jako jednostka z własnymi myślami, trudami i umysłem jesteś zdana na siebie. Niewidzialna.

Najbardziej przejmującymi i przerażającymi fragmentami tej książki nie są momenty, kiedy Martin bije Turtle na odlew, kiedy ta przestrzela palca małej dziewczynce czy kiedy po ostrym stosunku podejrzewa ciążę, a my po raz kolejny krzyczymy w głowie: “Dlaczego to robisz?! Odejdź! Uciekaj! Uciekaj, a nie tkwij w tej chorej sytuacji!”. Najgorsze jest to, że kiedy Turtle w końcu zdecyduje się zrobić życiowy krok do przodu i wprost mówi koledze Martina, koledze, który ma stopień z filozofii z jakiegoś college’u na północy (!), o tym, że przywieziona przez jej ojca do ich domu mała dziewczynka nie jest tam z własnej woli i dzieje jej się krzywda, ten odpowiada:

-ECH, DAJ SPOKÓJ, JULIO. TO NAPRAWDĘ NIE MÓJ INTERES. PEWNIE SIĘ NIĄ OPIEKUJE, BO JEJ RODZICE TO NARKOMANI CZY CHUJ WIE CO. TO DOBRY FACET. TROCHĘ MA TAM NIERÓWNO, FAKT, ALE JEST W PORZĄDKU. A POZA TYM, KOCHANA, TO NIE MÓJ INTERES, ROZUMIESZ? NO I KOMU MIAŁBYM POWIEDZIEĆ? OPIECE SPOŁECZNEJ? DAJ SPOKÓJ. TUTAJ JEST JEJ LEPIEJ. ZNAM MARTINA. TO DZIWNY GOŚĆ, ALE NIKOGO NIE SKRZYWDZIŁ. WYROSŁAŚ NA PORZĄDNĄ OSOBĘ, PRAWDA? STAŁAŚ SIĘ SILNĄ, MŁODĄ KOBIETĄ.

Owszem, Turtle stała się silną, młodą kobietą. Kobietą po kilku operacjach, która do końca życia będzie odczuwała nieznośny ból po złamanych żebrach, zgruchotanej krtani, przebitej opłucnej i otarciu kulą lewej kości policzkowej. Kobietą, która już do końca życia będzie miała spermę i krew swojego ojca na rękach. Której nikt nie pomógł w ocaleniu. Która przetrwała tylko dzięki sobie.

Wzdryga Was, kiedy czytacie te słowa. I dobrze. Przygotujcie się na znacznie gorsze reakcje podczas lektury tej książki. Ale weźcie ją do ręki. Otworzycie oczy na otaczającą nas rzeczywistość nieco szerzej...

Wszystkie cytaty pochodzą z książki “Moja najdroższa” Gabriela Tallenta (Wydawnictwo Agora, przekład Dariusz Żukowski, data wydania: 18 kwietnia 2018, liczba stron: 392)

królowe balu

To życie pachnie jak szlugi i kalafiory

Nie przepadam za polską literaturą najnowszą. Albo jest o niczym, albo bawi się formą, a... raczej nie za dobrze jej to wychodzi. Ale wśród wydawniczego chłamu zajaśnieje czasem jakaś perełka. Tym razem to lukrowana, "odważna i ekstrawagancka powieść" Malwiny Pająk.

Królowe balu

Nie zdradzę Wam za wiele, bo przeczytacie to już na okładce książki, gdy napiszę, że powieść skonstruowana jest z wycinka życia dwóch kobiet: 25-letniej Julki i 36-letniej Anki. Niby każda prowadzi dwa zupełnie odmienne tryby życia, niby bohaterki funkcjonują w totalnie odmiennych światach, ale przez dość długi czas, bo około pierwszych trzydziestu stron myślałam, że bohaterka jest tylko jedna. I nie jest to wina mojego nierozgarnięcia, cała narracja toczy się bowiem w pierwszej osobie i... pomimo że bohaterki te są tak różne, w swojej samotności, rozczarowaniu i nieufności do każdego elementu otaczającego ich świata stają się jedną osobą - współczesną polską kobietą, której żadna porcja lukru nie osłodzi gorzkiego smaku ich życia.

Dużym plusem konstrukcji "Lukru" jest to, że bohaterki są wiarygodne, są postaciami z krwi i kości. Też miałam co prawda problem z początkiem i tym, że Julka, dziewczyna pracująca w gastro z wyższej półki, mająca za sobą trudne dzieciństwo i transseksualną przyjaciółkę, z którą czasem sypia, sprzedaje kokainę jakby rozwoziła po Warszawie ziemniaki (uważam, że porównanie jest idealne, dlatego zapożyczam z jednej z podobnych recenzji o tej książce). Ale... może się nie znam. Może jakby zaczepił mnie na imprezie dziwny typ i zaproponował sprzedanie jakiejś ogromnej ilość narkotyku za 30% od utargu, też bym tak po tej Warszawie ganiała. I to bez szemrania.

Tak jak bez szemrania (do pewnego granicznego momentu) funkcjonuje typowa, acz ceniona korpobicz zamieszkująca luksusowe mieszkanie, które na zmianę spłaca z wysportowanym mężem. Szkoda tylko, że mieszkają razem-a-osobno, że sypiają razem-a-osobno, rozmawiają... w ogóle nie rozmawiają, a uroczą, piękną i młodą koleżankę męża Anka poznaje dopiero przypadkowo na mocno zakrapianej tequilą imprezie u koleżanki z byłej pracy. Koleżanka właśnie wróciła z Hiszpanii:

Stara było zajebiście, słońce, plaża, seks na plaży, drinki z palemką, koktajle z krewetkami za dwa euro... Ale z dzieckiem wszystko wygląda inaczej. Przyda się pomoc dziadków, poza tym Jacek chce wrócić do zawodu, a tam nie ma na to szans (...) Polska jest smutna jak pizda zakonnicy, ale cóż, dziecko wywraca piramidę potrzeb do góry nogami. Z tym małym gnojkiem nic nigdy już nie będzie takie samo.

Niemiłość

Mówi się, że powieść Pająk to nowe ujęcie kobiecości. Nie wiem, czy nowe, ale na pewno mi, i wydaje mi się, że większości z nas, bliskie. Jej bohaterki to inteligentne, silne, krytyczne wobec siebie i innych kobiety, które równocześnie wiedzą i nie wiedzą czego chcą. Którymi targają sprzeczne emocje ujarzmiane przez racjonalność, kiedy trzeba wstać do pracy, ogarnąć siebie i kaca, zarobić na życie i marzenia, których realizacja odkładana jest wiecznie na później. Pełno tu przelewających się pieniędzy "warszawki" - drinki za trzygodzinną stawkę barmana, który je podaje, narożnik do salonu za 7 tysięcy, Louis Vuitton na stopach, squash wieczorem, wakacje na końcu świata... Ale i senne koszmary, pot, łzy, podpuchnięte oczy i kac gigant. Anka doskonale zna cenę swojego życia na kredyt, a raczej właśnie jest w trakcie jego wyceny.

Ma 36 lat, mąż żąda separacji, bo chcę przez chwilę pożyć, jakby ciebie nigdy nie było. Poświęciła wszystko pracy, która, owszem, sprawiała jej dużo satysfakcji, ale bez niej pozostała w pustym mieszkaniu, którego nie cierpi i zbyt dużą ilością czasu na to, by rozejrzeć się wokół siebie. A wtedy dostrzega coś, z czym na co dzień musi zmierzać się Julka.

Każda z nich pomimo uporu, wyszczekania, (pozornej?) pewności siebie, pomimo tego, że znają reguły tego bezwzględnego świata, pogrąża się w samotności. Samotności, która jest domeną, znakiem, symbolem naszego czasu. I z którą nie można nic zrobić, bo każda podejmowana przez bohaterki próba, kończy się jeszcze większym rozczarowaniem, jeszcze większą ilością alkoholu i koksu, jeszcze większą ilością goryczy i samotności. I założę się, że choć każda z nas, śledząc po raz kolejny wchodzenie Julki do warszawskiej willi jej chłopaka, myśli sobie: "Dziewczyno, ewidentnie jest coś nie tak, po pierwsze halo, dostarczałaś mu koks, po drugie takie historie à la Kopciuszek tylko u Walta Disneya i reszty podróbek!", nie powie na głos słowa krytyki, bo nie oszukujmy się - nie obce nam są ani motywacja, ani zachowanie Julki.

Podobno mężczyznom źle czyta się tę książkę. Że za dużo ciągłego rozkminiania życia, że misz-masz myślenia o przeszłości i przyszłości przy jednoczesnym ogarnianiu dnia obecnego, że sprzeczne emocje zatapiane w alkoholu... No tak jakby - witamy w kobiecym świecie. Poza tym to właśnie w tej książce jest dobre - autorka stawia oczywiste tezy i czasami ocierające się o banał wnioski, ale rozłożenie akcentów, dzielenie włosa na czworo, krytyczne pokazanie chyba wszystkich środowisk, począwszy od korpoświata, przez środowiska LGBTIQ, o których tak głośno dzisiaj, przez patologię małych miast i miasteczek, ale także wyrafinowaną przemoc i wyuzdanie stolicy, powoduje, że od tej książki bije odświeżającym, wielokolorowym pesymizmem:

Od małego miałam jasno wytyczone zadania: dobrze się uczyć, zachowywać skromnie, nie pyskować. (...) Dopiero teraz zaczynam rozumieć... Niby niezależna, ale tak naprawdę spolegliwa. Niby inteligentna i wykształcona, ale godząca się w milczeniu na scenariusze rozpisane przez innych ludzi. Posłuszna córka, uległa żona, perfekcyjna biurwa. Perfekcyjna kurwa. Sprzedałaś się, Anka.

My

Choć autorka wyraźnie sympatyzuje z lewicowym podejściem do życia i społeczeństwa, nie mam z tym żadnego problemu, bo robi to bardzo inteligentnie, by nie powiedzieć mądrze. "Lukier" jest nie tylko o tym, co dzieje się obecnie na naszym polskim podwórku, a co opisanie jest warsztatowo bardzo dobrze. Tę książkę czyta się bowiem lekko (tym razem to zaleta), barwne opisy od samego początku wciągają czytelnika, a granice pomiędzy mentalnymi światkami zarysowane są grubą kreską. Pająk odwala jednak w swojej książce dobrą robotę za pomocą gumki w ołówku, którą te granice zaczyna rozmazywać i zacierać. "Lukier" stara się bowiem przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie o to jak jesteśmy samotni i pozostawia nas bez odpowiedzi na pytanie o to dlaczego. I podoba mi się sposób, w jaki autorka to robi. Nie ma u niej niby tak oczywiście modnego, a fałszywego dzisiaj podziału na prawicowość i lewicowość. Jak słusznie zauważyła Zofia Ulańska w swojej recenzji w Popmodernie, jest znacznie bardziej banalny, ale według mnie prawdziwszy podział na starych i młodych, biednych i bogatych, obsługiwanych i obsługujących, tych, którzy mieli mniej i tych, którzy mieli więcej szczęścia w dzieciństwie, tych, którzy radzą sobie w życiu lepiej i tych, którzy nie dają sobie rady z niczym.

Kolorowa, lecz smutna to diagnoza. I choć w "Lukrze" znajdziemy czasem jakieś nierozbite do końca grudki cukru (choćby zakończenie zdecydowanie zawodzi) warto po niego sięgnąć, by samemu zadecydować, na czym nam na co dzień bardziej zależy - na lukrze czy nadzieniu.

Wszystkie cytaty pochodzą z książki “Lukier” Malwiny Pająk (Wydawnictwo Znak Litera Nova, data wydania: 13 luty 2019, liczba stron: 364)

nauka koranu

Zanim opowiem Ci tę historię...

Kamel Daoud "Sprawa Meursaulta"

Był to jeden z najbardziej oczekiwanych debiutów w kilkudziesięciu krajach. Choć trzeba przyznać, że najbardziej niecierpliwie drobiąc nogami, czekali ci żądni intelektualnej jatki. Ktoś w końcu porwał się na Camusa! Czy powiedział o Mistrzu coś nowego? Czy przedstawił go w świetle innym niż dotychczas? Czy wygrał wojnę o rząd dusz z ikoną francuskiego egzystencjalizmu? Nie, według mnie nie. Trzeba jednak oddać Kamelowi Daoud, że przegrał z klasą i wdziękiem.

Ten algierski dziennikarz, jak na dziennikarza przystało, przeprowadza śledztwo. Mamy ofiarę, sprawcę, miejsce zbrodni. Choć w zasadzie mamy i nie mamy. Ciała nigdy nie widzieliśmy na oczy, ten zabójca też jakiś taki... niepewny, a miejsce zbrodni dawno zalało morze i cement. Jedyny pewnik w tej sprawie to historia spisana pół wieku temu, którą zna cały świat.

Niektórzy jednak mają z nią mały problem. Jak na przykład siedzący codziennie w barze Harun, brat zamordowanego na algierskiej plaży mężczyzny. On ma własną, zupełnie wiarygodną, wersję wydarzeń: "Mężczyzna, który umie pisać, zabija Araba, który tego dnia nie ma nawet imienia - jakby zawiesił je na gwoździu przed wejściem na scenę - po czym zaczyna tłumaczyć, że to przez Boga, który nie istnieje, przez to, co właśnie zrozumiał w słońcu oraz dlatego, że sól morska szczypała go w oczy."

Co istotne i świadczące o dobrej woli opowiadającego historię, Harun nie lekceważy drugiej strony, nie złorzeczy jej prostacko i nie neguje powodów, dla których zabójca jego brata pogrążył się w beznadziei. W bezsensie takim samym jak jego. Bo dla każdego, niezależnie od koloru skóry, płci, wieku i przeżytego życia, jest on rwaną, pełną niewiadomych, splątaną opowieścią, której nie można dokończyć.

Jesteśmy już po największej, najmocniejszej fali postkolonializmu, za nami głośne postkolonialne wywracanie na nice literackich arcydzieł. Z tego punktu widzenia właśnie takie odczytanie Camusa nie jest niczym odkrywczym, a na pytanie: "Jak to się stało, że nazwisko zabójcy przeszło do historii, a imię jego ofiary zostało przemilczane?" istnieje oczywista, smutna, zdeterminowana historią i nie najlepszą, delikatnie rzecz ujmując, naturą człowieka odpowiedź.


Daoud dość mocno akcentuje jednak w tym kontekście jeden aspekt, który natychmiast przenosi nas z Algierii sprzed 60 lat do świata obecnego - język. Język to głos, a głos to zaistnienie, to zaznaczenie swojej obecności, swojej wersji wydarzeń: "Po to właśnie nauczyłem się mówić i pisać w tym języku: by opowiadać zamiast zmarłego, rozwijać jego myśl. Zabójca stał się sławny, a jego historia jest napisana zbyt dobrze, bym miał ją naśladować. To jego język. Dlatego uczynię to, co robiło się w tym kraju po odzyskaniu niepodległości: ze starego domu kolonizatorów kamień po kamieniu zbuduję swój dom, swój język. Słowa i wyrażenia zabójcy będą dla mnie jak porzucona własność. Kraj jest zresztą pełen słów, które już do nikogo nie należą, widnieją na szyldach starych sklepów, w pożółkłych książkach, na ludzkich twarzach (...)".

Książka ta warta jest zachodu z innych jednak względów. Daoud stworzył pięknie migotliwą językowo opowieść o współczesności Algierii. Współczesności, która widziana jest oczami tubylca, człowieka z wewnątrz, opowiadana z jego perspektywy. Lecz szczerze i bez ogródek. Prawdziwie i krytycznie także wobec swoich, a może przede wszystkim wobec najbliższych. To oni ranią nas na co dzień czasem bardziej niż kula od zabójcy. Czasem niemal tak samo przypadkowo, czasem z dużo boleśniejszą premedytacją.

Z tego powodu "Sprawa Meursaulta" jest metaopowieścią. Narracyjną matrioszką na wielu poziomach. Bo Algierczycy nie tylko obcy są w swoim kraju, ale także pomiędzy sobą w swoich domach. Bo Harun nie tylko opowiada historię brata, matki, ale przede wszystkim mówi o sobie. Bo autor prowadząc swoją własną narrację, podąża tropem Camusa i tworzy analogiczne do "Obcego" sceny.

Dlatego nie da się czytać "Sprawy Meursaulta" bez uprzedniego przeczytania "Obcego". To jeden z licznych przykładów w historii literatury książek, które korespondują ze sobą w sposób ścisły i skończenie doskonały na poziomie konstrukcji i podejmowanego tematu.

Nie zgodzę się z wieloma opiniami, że jest to książka pełna gniewu. Gniewu nie, goryczy tak. Goryczy i beznadziei, bo Daoud wszystkich nas bierze na jeńców rzeczywistości.

Wszystkie cytaty pochodzą z książki “Sprawa Meursaulta” Kamela Daoud (Wydawnictwo Karakter, data wydania: 9 październik 2015, liczba stron: 176).

5powiesciglowna

5 powieści, które każda kobieta z klasą powinna przeczytać

Z ostatnich badań opublikowanych przez Bibliotekę Narodową wynika, że stan czytelnictwa w Polsce jest dramatyczny. Wydawałoby się, że nikomu nie trzeba przypominać o zaletach czytania książek, które są tak oczywiste jak pozytywny wpływ warzyw i owoców na nasze zdrowie. A jednak!

Coraz mniej ludzi uprawia ten edukacyjny i rozrywkowy trening, jakim jest pochłanianie książek. Także i my, kobiety z klasą, powinnyśmy się więc włączyć w akcje promujące czytanie! Jak? Przede wszystkim świećmy przykładem. O tym, dlaczego warto czytać w naszym poprzednim artykule - Mężczyzn bardziej pociągają kobiety czytające - a dziś o tym, co - które powieści wykształcona i brylująca w towarzystwie dama powinna znać!

1.Podróż za jeden wiatrak - “Don Kichote” Miguela de Cervantesa

Absolutny światowy klasyk. Najczęściej po Biblii tłumaczony w historii tekst. Poziom humoru sytuacyjnego i językowego sięga u Cervantesa niemal zenitu. Od tej powieści i dramatów Szekspira rozpoczyna się nowoczesne myślenie o świecie za pomocą literatury, a mowa tu, uwaga, o XVI wieku. Fabuła jest niemal banalna: zubożały szlachcic, który naczytał się romansów, postanawia zostać błędnym rycerzem. Za damę swego serca obiera sobie uroczą Dylcyneę (pospolita wieśniaczka, ale ciii!) i na swym rączym rumaku (lichej szkapie, ale spróbujcie o tym tylko Don Kichotowi wspomnieć) zaczyna swą podróż po Kastylii. Pozycja obowiązkowa, dzięki której dowiesz się znacznie szybciej i bardziej wiarygodnie niż z psychologicznego testu, czy twardo stąpasz po ziemi niczym Sancho Pansa czy w głębi serca bujasz w obłokach niczym Rycerz Smętnego Oblicza.

2. Miłość w czasach kapitalizmu - “Lalka” Bolesława Prusa

Na drugą nóżkę klasyka polska. Choć pewnie wielu z Was “Lalka” jako lektura szkolna nie kojarzy się najlepiej, koniecznie sięgnijcie po nią już jako dorosłe kobiety. Literaturoznawcy mówią o tej powieści jako o małym arcydziele, w którym odnajdziecie niemal wszystko: miłość, wojnę, niespełnione pragnienia, depresję, rodzące się bogactwo i upadające fortuny, niesprawiedliwość społeczną oraz obraz nieistniejącej już Warszawy. A może jednak istniejącej? “Lalka” pozostaje wciąż dużo bardziej aktualna niż nam się wydaje. Izabela Łęcka i Stanisław Wokulski to jedna z najsłynniejszych i budzących zagorzałe spory par polskiej literatury. Opowiedzenie się po stronie “znudzonej życiem Izabeli” albo “ślepo zakochanego Wokulskiego” jasno określi Wasz charakter oraz stosunek do świata i miłości. To co? Team Izabela czy team Wokulski?

3. Z tej matni nie ma ucieczki - “Sto lat samotności” Gabriela Marqueza

Jeżeli na wstępie lubicie znać streszczenie fabuły powieści, w tym przypadku nic z tego, zajęłoby chyba więcej stron niż sama książka. “Sto lat samotności”, uważane za arcydzieło literatury iberoamerykańskiej, opowiada o sześciu pokoleniach rodziny Buendiów w fikcyjnej miejscowości Macondo. Tak jednak streścić tę książkę to jak nic o niej nie powiedzieć. Szalone poplątanie fikcji i rzeczywistości, zmyślonej historii rodzinnej, ale opartej na faktycznym życiu w Kolumbii, samotności i potrzeby miłości, która w południowoamerykańskim świecie jest niemal wszechobecna i wszechodczuwalna. Pablo Neruda, chilijski pisarz, laureat Nagrody Nobla, nazwał tę książkę “Don Kichotem naszych czasów”. Choć jeżeli lektura “Don Kichota” jeszcze przed Wami, nie wiecie dokładnie, co to oznacza.

4. Wielki Brat Patrzy - “Rok 1984” George’a Orwella

Chyba najbardziej znana antyutopia świata literatury. I o tyle przerażająca, że stała się i dzieje się naprawdę. Napisana przez Orwella po II wojnie światowej pod wpływem jego kontaktu z systemem stalinowskim w realiach hiszpańskiej wojny domowej. Powieść opowiada o życiu w londyńskim społeczeństwie, które całkowicie podporządkowane jest władzy państwowej. Główny bohater popełnia “myślozbrodnię”, od której rozpoczyna się niemały fabularny bunt. Klaustrofobiczny świat, strach, brak prywatności, samotność i bezradność, a także otępiająca bierność. Sprawdźcie koniecznie, w jakim świecie nie chcecie żyć.

5. To tylko “uchybienie”, wypadek przy pracy - “Zbrodnia i kara” Dostojewskiego

Nie przeczytać tej powieści to tak jak nie wiedzieć, kim był Kurt Cobain albo jak pachną Chanel no.5. To klasyka literatury światowej, rosyjskiej, kryminalnej i filozoficznej. Dostojewski stworzył tu chyba najwybitniejsze studium psychiki zbrodniarza. Fabuła całej powieści osnuta jest bowiem wokół jednego wydarzenia - zabójstwa starej lichwiarki dokonanego przez byłego studenta prawa. Lecz co gorsza zbrodnia ta jest zbrodnią ideologiczną. Dostojewski stara nam się jednak udowodnić, że od własnego sumienia się nie ucieknie, a miłość to jednak zbawienie. Mroczna, brudna, duszna… powieść obok której nie da się przejść obojętnie.

podrecznaMain

Nolite te bastardes carborundorum

Być może nie uwierzycie, że tak się złożyło, ale to naprawdę był przypadek. Miesiąc temu znajoma polecała mi serial. „Serial, który ogląda cały świat”, bo tak właśnie brzmi reklama usytuowana zaraz nad samym tytułem…książki, po którą sięgnęłam. Bo choć jestem równie serialowa, jak i książkowa, to tym razem książka, na podstawie której nakręcono serial, zyskała pierwszeństwo.

Z kolei na kilka dni przed pisaniem tekstu, który właśnie czytacie, przygotowywałam dla Was małe wprowadzenie i krótką historię „Kobiety współczesnej” z 1927 roku. Opisywałam Wam, o co na przestrzeni pięciu lat funkcjonowania tego międzywojennego kobiecego pisma walczyły Pełczyńska i Grocholska. O wolność kobiety, jej równouprawnienie, niezależność, prawo do decydowania o sobie. Wspominałam, że zabierały głos w sprawach, które dziś wydają nam się z jednej strony niewiarygodne, a z drugiej zaskakująco znajome. Głośno protestowały, kiedy w czasach „trudności gospodarczych” ówczesny polski rząd robił zakusy na podstawowe prawa kobiet: kiedy kobieta miała mieć od męża pozwolenie na pracę, kiedy jako nauczycielka automatycznie zwalniana była z pracy z chwilą zamążpójścia, kiedy w żeńskich szkołach chciano zrezygnować z przedmiotów ogólnokształcących na rzecz nauki gotowania, prowadzenia domu i zajmowania się dziećmi.

Nie uwierzycie, ale właśnie o tym jest polecona mi książka kanadyjskiej pisarki. Niemal dokładnie o tym! To niesamowite, jak postulaty świadomych i wykształconych kobiet z 1927 roku, nakładają się na wizję antyutopijnego świata stworzoną przez Margaret Atwood w 1985 roku w „Opowieści podręcznej”.

Bowiem na oczach bohaterki Atwood, tytułowej „podręcznej”, kobiety pozbawiane są swojej podmiotowości. Niemal w jednym momencie tracą pracę, prawo do posiadania własnego mienia, między innymi w postaci pieniędzy, nie mogą podejmować żadnych decyzji, stają się totalnie uzależnione od mężczyzn. A to tylko początek rozpoczynającej się rewolucji.

Na bliżej niesprecyzowanym terenie północnych Stanów powstaje monoteokratyczne państwo Gilead. Ze względu na ogromny problem z płodnością przez wiele wcześniejszych lat zarządzający Gileadem organizują funkcjonowanie państwa w ten oto sposób, iż “rekrutuje się”, to znaczy wyłapuje, porywa i zniewala kobiety zdolne do zajścia w ciążę:

“[Główna bohaterka] musiała znaleźć się w pierwszej fali kobiet rekrutowanych do celów reprodukcyjnych i przydzielanych tym, którzy potrzebowali takich usług i jako członkowie elity mogli sobie na nie pozwolić. Reżim stworzył natychmiast taką pulę reproduktorek: unieważniono drugie małżeństwa i wszelkie związki nieformalne jako cudzołożne, aresztowano kobiety i pod pozorem braku kwalifikacji moralnych odebrano im dzieci, które adoptowali następnie bezdzietni prominenci.”

Imperium Gileadu koloruje świat na swój sposób. Dygnitarze nowego systemu mogą wybierać wśród “reproduktorek” te, które według nich spełniają najwięcej kryteriów, by jak najszybciej zajść i dotrzymać zdrową ciążę. Tak zwane Podręczne mają może z kolei o jeden “przywilej” więcej od Mart - kobiet prowadzących domy tychże Komendantów, to znaczy mogą wyjść na spacer, żeby zrobić zakupy i ukradkiem oglądać choć przez moment zewnętrzny świat. Marty nie muszą z kolei - w przeciwieństwie do Podręcznych - odbywać regularnych, mechanicznych stosunków z właścicielami domów, w których “mieszkają”. Co nie zmienia faktu, że i jedne i drugie nie mogą czytać, nie mogą się ze sobą porozumiewać, nie mogą prawie niczego dotykać, nie mają swoich imion, żadnych przedmiotów osobistych… nie mają podmiotowości ani godności.  Reżim nie tylko podzielił świat na grupy, przyporządkował im też kolory. I tak oto odziani w czarne garnitury Komendanci Wiernych przemieszczają się w swoich długich, czarnych limuzynach, podczas gdy obok zasiadają ubrane na niebiesko Żony i na biało zawoalowane Córki. Doglądające domu i sumiennie uczęszczające na uroczystości Wybawienia zielone Marty pilnują płodnych czerwonych Podręcznych. Strażnicy, jak i żołnierze, wiadomo w mundurach, a Gospożony należące do niższej kasty, a więc muszące równocześnie spełniać rolę żon i gospodyń, wyubierane w szare byle co. Każdy z kolorów przyporządkowany jest do konkretnej roli społecznej, ponieważ jak przystało na każde państwo totalitarne, Gilead to państwo przydatnego obywatela. Każdy za coś odpowiada, każdy ma swoje zadanie do wypełnienia.

 Lecz to, co chyba jeszcze bardziej w tej powieści niepokoi, to natychmiastowość zmiany, nagłość przekształcenia świata dotychczasowego w specyficzną totalitarną teokrację. Jeszcze bardziej przeraża fakt, iż korzenie, podwaliny dla tego typu świata tkwią w niedoskonałości naszego dzisiaj. Jak w wykładzie na temat Gileadu na końcu książki zostało to ujęte:

“Przyczyny tego spadku urodzin nie są dla nas do końca zrozumiałe; nie bez wpływu na to była z pewnością znaczna dostępność środków antykoncepcyjnych, jak również - w okresie pregileadzkim - legalność dokonywania aborcji. W niektórych więc przypadkach bezpłodność była zamierzona - i stąd różnice w statystykach aryjczyków i niearyjczyków - ale w innych nie. Nie muszę chyba Państwu przypominać, że były to czasy szerzenia się syfilisu i niesławnej epidemii AIDS, które objąwszy szerokie kręgi młodych, seksualnie aktywnych ludzi, zmniejszyły pulę reprodukcyjną. Duża śmiertelność niemowląt, poronienia, wady wrodzone były powszechne i miały tendencję zwyżkową. Były to skutki wypadków w elektrowniach atomowych, strajków, sabotaży, typowych dla tego okresu przecieków z magazynów broni chemicznej i biologicznej, liczne występowanie wysypisk odpadów toksycznych, których były wtedy tysiące, legalnych i nielegalnych, w niektórych bowiem wypadkach spuszczano te ścieki po prostu do kanalizacji, a wreszcie niekontrolowanego użycia środków owadobójczych, herbicydów i innych aerozoli.”

Jak widać Atwood porusza tu ważny wątek ekologiczny, choć według mnie jest on tylko punktem wyjścia do głębszej etycznej analizy naszego współczesnego świata i rządzących nim praw. I choć mówiąc o “Opowieści podręczej”, wspomina się zwykle feministyczne zapatrywania samej autorki i historyczny kontekst czasu, w jakim ta powieść powstała (“głęboki reaganizm”, a więc mało liberalny czas w Stanach), to nie przypisywałabym Atwood aż tak wąskiego spojrzenia na opisywany przez nią problem. W sposób jawny i oczywisty krytykuje ona tyranię, ograniczanie praw i wolności człowieka, jednocześnie podśmiechuje się z religii i pokazuje do jak niszczących skutków może prowadzić jej polityczne użycie, lecz w moim odczuciu równie na serio głosami bohaterów  mówi o współczesnej samotności i egoizmie. Główna bohaterka, Frida, wspomina, że początkowo nie wiedziała, co ma myśleć o swoim związku w dawnym życiu, nie była pewna, czy jest darzona głębszym uczuciem czy jest tylko przygodą, ponieważ ludzie traktowali się przedmiotowo - “w tamtych czasach mężczyźni i kobiety dokonywali przymiarek, zwyczajnie, jak się przymierza ubranie, odrzucając to, co nie pasuje.” Równie smutną diagnozę przedstawia Komendant, który przyczyn upadku poprzedniego systemu upatrywał w tym, że:

“ (...) główny problem wcale nie dotyczył kobiet, tylko mężczyzn. Bo już nic dla nich nie zostało. Nie mieli nic do roboty. (...) Nie mówię o seksie. To tylko część zagadnienia, seks stał się zbyt dostępny. Każdy mógł go sobie kupić. Nie było się po co wysilać, o co walczyć. Mamy statystyki z tamtych czasów. Wiesz, na co się głównie skarżyli mężczyźni? Że nic nie czują. Uciekali od seksu. Uciekali od małżeństwa."

I to właśnie w tej powieści jest równie przerażające - nieczucie, wypranie z emocji, bierność. Nowostworzony świat nie tylko z nieczucia wynikał, lecz również na nim się opierał. A kobiety zadziwiająco łatwo zaczęły się do takiego stanu rzeczy przyzwyczajać. Co prawda za każde naruszenie zasad były surowo karane, lecz historia uczy nas, że w każdego tego rodzaju ustroju istniały ruchy oporu nie tylko w mniejszym bądź większym stopniu zorganizowane, lecz przede wszystkim oparte na zwykłych międzyludzkich empatycznych relacjach. Historia uczy nas jednak tak samo, że “w gruncie rzeczy każde imperium - czy to powstałe drogą przemocy, czy w jakikolwiek inny sposób - w celu podporządkowania sobie tubylców posługiwało się ich ziomkami”. Nie inaczej jest u Atwood - to kobiety same dla siebie stają się tak naprawdę największymi katami. Nie próbują w codziennych relacjach okazać sobie choć krztyny zrozumienia, wsparcia, pociechy, wręcz przeciwnie strofują i pilnują się nawzajem. Nie bez powodu też jak widać odpowiedzialnymi za wdrożenie nowego systemu stały się przede wszystkim kobiety. “Ciotki”, które wstępowały do służby w organizacji albo z autentycznej wiary w to, co nazywały “wartościami tradycyjnymi”, albo - jak to za często bywa - dla jakichś korzyści, były najlepszym i najefektywniejszym sposobem kontrolowania kobiet, przede wszystkim w sprawach reprodukcji.

Na sam koniec najbardziej chyba bolesne zdanie tej książki: “Człowiek się łatwo przystosowuje – mawiała moja matka.  To zdumiewające, do czego ludzie potrafią przywyknąć, jeśli tylko mogą to sobie jakoś powetować.” Pomimo że główna bohaterka doskonale pamięta swoje “wcześniejsze”, normalne życie, męża i dziecko, studia i pracę, zdaje się zaskakująco szybko o tym wszystkim zapominać. Tym bardziej kiedy na drodze jej zniewolonego życia pojawia się nowy mężczyzna. Nagle “miłość” zdaje się wszystko przyćmiewać, wyzwala od znieczulenia i sprawia, że egzystencja nawet w najgorszych warunkach staje się znośna. Trochę to naiwne? A na pewno w kontekście całej książki denerwujące. Bo cała Frida jest w ogóle denerwująca. De facto bierna, nieciekawa, nieintrygująca… lecz może właśnie taka miała być, ponieważ tym bardziej boli czytelnika ukazanie przez jej oczy świata, którego miejmy nadzieję nigdy nie będziemy świadkami.

P.S. Tytuł jest znaczącą frazą z powieści, ale nie zdradzę Wam, o co chodzi, dlaczego to łacina i co dokładnie oznacza! Same rozwikłajcie zagadkę, sięgając po książkę:)

P.S.1 Wszystkie cytaty pochodzą z książki "Opowieść podręcznej" Margaret Atwood (Wydawnictwo Wielka Litera, tłumaczenie: Zofia Uhrynowska-Hanasz, data wydania: 28.04.2017, liczba stron: 368)

P.S.2 Polecam Wam też serdecznie do obejrzenia dobre, szersze omówienie książki:

kanon książki

Od klasy do klasyki, to co każda dama powinna mieć w swojej bibliotece

Kobieta z klasą bez małej czarnej i klasycznych szpilek? Nie wyobrażam sobie! Podobnie nie składa mi się w całość obraz eleganckiej, nowoczesnej babeczki bez półki z książkowymi klasykami, evergreenami, do których wraca systematycznie, jak do zdjęć z dzieciństwa. Zjawisko to nazwałabym połączeniem idealnym. Wyobrażacie sobie Thelmę bez Loius albo Kate Winslet bez Leonardo di Caprio w "Titanicu"? Albo lepiej Romea bez Julii? No właśnie. Szekspir by się w grobie przewrócił! Istnieją w przyrodzie połączenia, z którymi się nie dyskutuje. Pozwólcie, że podeprę się terminologią szafiarek (ta zawsze do nas kobiet trafia). Na małą czarną czeka w naszej garderobie honorowe miejsce wysadzane brylantami, a przecież nie sięgamy po nią codziennie. Miło jednak wiedzieć, że jest w zasięgu ręki. Mało tego dla każdej z nas połączenie "mała czarna" może znaczyć zupełnie co innego: czasem mała czarna jest czarna, czasem czerwona, kusa lub długa, może uwodzić zwiewnością lub kusić obcisłym krojem. Niezależnie od detali, ląduje w garderobie i czeka na swój czas, bowiem pasuje do kobiety jak ulał. Podobnie jest z książkowymi klasykami: idealnie leżą, mimo, że tytuły i autorzy są różni.

W mojej garderobie są trzy małe czarne, a na półce trzy książki, do których wracam co kilka lat i za każdym razem wzruszam się w tym samym miejscu, śmieję się jak wyżej i odkrywam w nich coś nowego? Coś czego, jak Boga kocham, ostatnio tam nie było☺ Niemożliwe? Polecam spróbować. Skutków ubocznych nie ma? Chyba, że zaliczymy do nich przegapiony przystanek, zawaloną nockę czy też przypalone mięso. Ale do rzeczy.

"Pachnidło" Patricka Suskinda to książka, na pierwszy rzut oka, niepozorna. Jednak to, co potrafi zrobić z czytelnikiem zgrabnie żonglujący słowem Suskind, jest mistrzostwem świata. To bodaj pierwsza w życiu lektura tak zmysłowa, że na samą myśl sięgnięcia po nią kolejny raz, odczuwam przyjemne mrowienie. Pobudza zmysły, o których poruszenie nie podejrzewalibyśmy kilkuset połączonych ze sobą kartek papieru. Podczas czytania "Pachnidła" moja wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach, istny rollercoaster. Najpierw włączamy zmysł wzroku, zaraz potem aktywuje się zmysł węchu i pozostaje z czytelnikiem do ostatniej strony. Pierwsza scena rozgrywa się w upalnej rewolucyjnej Francji na targu rybnym, nad którym unosi się fetor nieświeżych ryb pomieszany z gnijącymi warzywami oraz ludzkim potem i kurzem. W takich warunkach na świat przychodzi Jan Baptysta, wyjątkowe dziecko obdarzone niespotykanym powonieniem. Główny bohater dosłownie wodzi nas za nos, to on jest naszym przewodnikiem po świecie zapachów. Jan Baptysta uczy się ich, poznaje, ale tylko jeden, zapach młodej rudowłosej kobiety zachwyca go tak, że kiedy znika na zawsze, ten próbuje go odtworzyć wszelkimi dozwolonymi i zakazanymi sposobami. Książka na przemian budziła u mnie odrazę, zachwyt, strach, ciekawość, nienawiść, oburzenie i żal. Jest tu miejsce na miłość, morderstwo, tajemnicę, doświadczenie i tęsknotę, a opisany przez autora świat można stworzyć we własnej głowie co do najmniejszego szczegółu. Do "Pachnidła" wracam systematycznie, ale tylko do wersji książkowej. W 2006 roku powieść zekranizowano, ale film nie zrobił na mnie żadnego wrażenia.

Drugim tytułem, na który patrzę z utęsknieniem jest doskonale napisana "Po zmierzchu" japońskiego mistrza słowa Harukiego Murakamiego. Nie wiem jak autor to zrobił, ale zgasił mi światło w trakcie dnia. Opisuje jedną noc, pokazaną przez pryzmat kilku bohaterów. Dziewczyna czyta książkę, młody muzyk idzie na całonocną próbę zespołu? Każda z historii jest zwyczajna, a jednak daje do myślenia. Nagle łapiesz się na tym, że ocenianie ludzi "po okładce" jest nie fair. Historia tak mnie wciągnęła, że nagle w trakcie dnia zrobiło się wokół mnie cicho i ciemno, jak w nocy. Ocknęłam się z książką w ręku i szczęką na dole, na stacji Metro Natolin, czyli cztery stacje za metą. Książka jest magiczna. Jeśli autor potrafi zgasić letnie promienie słoneczne to chapeau bas, tu musi być magia. Spróbujcie poczytać w nocy, gwarantuję zupełnie inne doznania. Wściekłam się na Murakamiego tylko z jednego powodu: jest za krótka! Za piątym razem też.

I trzecia książką, którą kupiłam już kilkadziesiąt razy jest "Cień wiatru" Carlosa Ruiza Zafona. Dostali ją w prezencie wszyscy moi przyjaciele, rodzina i znajomi, do których zaglądam na różne jubileusze. Zaprzyjaźniony księgarz kiedy widzi mnie z daleka, już nawet nie pyta po co przyszłam, on pakuje kolejną na prezent. Tak się wspiera rynek księgarski 😉

Ta książka uwiodła mnie wiele lat temu, a miłość trwa do dziś. Delektuję się wspaniałym piórem autora, który za pomocą liter wiódł mnie po gotyckiej, renesansowej i secesyjnej scenerii Barcelony. Jest to rzecz o Cmentarzu Zapomnianych Książek. I znów zmysł zapachu został uruchomiony niezwykłą umiejętnością składania liter w zdania, które otwierają wyobraźnię tak, że niepostrzeżenie przenosisz się do Barcelony. "Cień wiatru" ma niesamowity klimat. To właśnie on, bohaterowie, niebanalna fabuła powodują, że stajesz się częścią tej książki. Miałam wrażenie, że słyszę głos bohaterów, że przeżywam każdą przygodę, odkrywam tajemnice, jestem obok i jestem na Cmentarzu Zapomnianych Książek! Czułam ich zapach, słyszałam szept słów wylewających się z kart starych ksiąg, które marzą o tym, by ktoś ponownie do nich zajrzał. Niesamowite uczucie.

Historia zaczyna się kiedy 10 letni Daniel, za sprawą ojca księgarza trafia na niecodzienny cmentarz. Chłopiec bierze do ręki jedną z książek i w tym momencie zaczyna się niezwykła opowieść, pełna przygód, intryg, miłości, przyjaźni, ludzkich dramatów i tajemnic. A smak cytatów Zafona czuję do dziś: "Książki są lustrem: widzisz w nich tylko to co, już masz w sobie", "Istniejemy póki ktoś o nas pamięta".

Trzy tytuły książkowe, które towarzyszą mi od lat są jak małe czarne, nigdy nie zawodzą, ciągle zaskakują i dają poczucie dobrze spędzonego czasu 😉

P.S. Kolejność opisywanych tytułów jest przypadkowa. Miłej lektury!

O nas

Kobieta z klasą to miejsce dla nieidealnych kobiet, które chcą prawdziwie i szczęśliwie żyć, ciesząc się najdrobniejszymi rzeczami. Pokazujemy Wam inspirujące książki, filmy, publikacje i inne „babskie zajęcia', które być może skłonią was do wyjścia, z często pozornej, strefy komfortu i rozpoczęcia życia na własnych warunkach. Bo w życiu nie zawsze chodzi o to by było stabilnie. Ważne żeby żyć prawdziwie i w zgodzie z własnym ja.

Kontakt

Kontakt:
Joanna Wenecka-Golik
kontakt@kobietazklasa.pl
+48 600 326 398

Copyright 2019 WebSystems ©  All Rights Reserved