Najlepszym filmem roku został „Green Book” w reżyserii Petera Farrelly. Czy słusznie? Przyjrzyjmy się temu oscarowemu już filmowi nieco bliżej.
Peter Farrelly znany z tworzenia luźnych, niezobowiązujących komedii, takich jak „Głupi i głupszy” czy „Sposób na blondynkę”, został już w Hollywood zaszufladkowany jako autor dzieł, które do tych najwybitniejszych nie należą. Można więc szczerze powiedzieć, że nikt nie spodziewał się po nim najlepszego filmu tego roku. Szczerze też trzeba przyznać, że “Green Book” idealnie wpisał się w klucz Akademii.
Film opowiada historię Tonego „Warga” (Viggo Mortensen) - mieszkającego na Bronksie w Nowym Jorku, typowego Włocha, który ma dużą rodzinę, żadnej pracy się nie boi (to chyba amerykańska odmiana Włochów, bo Ci włoscy Włosi z prawdziwych Włoch z tą pracą mają jednak różnie:) Tony ma dość spory problem z ludźmi o ciemnym kolorze skóry. Wydarza się więc oczywiście sytuacja, gdy będzie musiał spotkać się twarzą w twarz ze swoimi uprzedzeniami - ponieważ pilnie potrzebuje pracy, zgadza się zostać kierowcą Dr Donego Shirleya (Mahershala Ali) - ekstrawaganckiego, niezwykle zdolnego muzyka, który ściśle trzyma się swoich zasad. Żeby było zabawniej, tych dwoje nie będzie na siebie skazanych jedynie na odległość kilku dzielnic Nowego Jorku, ale na wielotygodniowe tournée. Nietypowe narodziny przyjaźni, pozytywna energia, zabawne i wartościowe dialogi, czyli feel good movie w pełnej okazałości.
Ten film oparty na faktach został okrzyknięty nową, odwróconą wersją „Nietykalnych” z 2011 roku. Dawno nie było w kinach czegoś, co na taką skalę wywoływałoby uśmiech od ucha do ucha, roztapiało serca, wpędzało w zadumę, a jednocześnie dodawało otuchy, że życie jest jednak takie dobijające. Obserwujemy rozwijającą się relację pomiędzy dwoma różnymi światami. Reprezentant jednego świata pozbywa się szklanek, z których pili wodę czarnoskórzy pracownicy, reprezentant drugiego jest zdystansowanym, zachowawczym artystą. Cała historia odziana w dobrze znany historii kinematografii motyw kina drogi. Ponieważ akcja filmu rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych lat 60-tych, gdy dyskryminacja rasowa była czymś normalnie obecnym w ówczesnym społeczeństwie, każda sytuacja, z jaką spotykają się bohaterowie staje się wybrzmiewać mocniej i dosadniej.
Temat rasizmu sprowadzony jest tutaj przede wszystkim do poziomu relacji międzyludzkich. Tony oraz Don wyruszają w trasę koncertową po najbardziej rasistowskiej części Stanów, przemierzają Południe, a tytułowa zielona książka ma się okazać pomocą dla przemieszczających się po kraju Afroamerykanów. Mimo przewodnika, który podsuwa im, gdzie mogą bez wytykania palcami zjeść i spać, naszych bohaterów czeka sporo przeciwności. Podróż staje się symboliczną wędrówką w głąb każdego z nich (i być może także w głąb nas samych - widzów). Obydwaj zaczną dostrzegać coś wcześniej dla nich obcego. Tony zobaczy w Doktorze po prostu pełnoprawnego człowieka, a Doktor uświadomi sobie, że jego poczucie samotności jest większe niż do tej pory myślał
Film niezwykle poprawny politycznie przekazuje szlachetne wartości z humorem i wdziękiem. Przewidywalne elementy aż tak nie przeszkadzają, ponieważ dajemy się porwać klimatowi lat 60-tych, w tym świetnej muzyce i roztaczających się przed bohaterami podróżniczych krajobrazach.
“Green book” to umiejętna żonglerka pomiędzy humorem a poważną tematyką. Świetnie napisane dialogi dodają historii dynamizmu, ale i głębi, wyrafinowanej prostoty. Nie dziwi, więc fakt, że film otrzymał również Oscara w kategorii najlepszy scenariusz oryginalny. Świetnie rozpisane, uzupełniające się postaci, które stanowią swoje zupełne przeciwieństwa, a w tym gdzieś obecność widza, który śledzi proces oswajania. Aktorzy stanowią crème de la crème całego filmu i trudno osądzić, który wypadł lepiej. Jakimś cudem Akademia potrafiła o tym zadecydować i przyznać statuetkę Mahershalemu Aliemu w kategorii najlepszy aktor drugoplanowy. Co ciekawe, nie jest to pierwsza statuetka aktora, ponieważ w 2017 roku, jako jeden z niewielu w historii, otrzymał tę samą nagrodę za kreację stworzoną w “Moonlight” (najlepszy oscarowy film 2017 roku). Oglądanie tej dwójki na ekranie to czysta przyjemność. “Green Book” to uniwersalny film z duszą i sercem, który bawi i uczy, a dzięki temu zyskuje tytuł tego najlepszego. W tym przypadku zdecydowanie „mniej znaczy więcej”.