Cierpienie, a nadzieja w długiej walce z chorobą. Jak czerpać siłę do walki.

Choroba przytrafia się nam w jakimś celu. Coś potrzebujemy zrozumieć, nauczyć się, czasem przystopować.


Cierpienie fizyczne jest jedną stroną choroby. Cierpienie emocjonalne i bezsilność ma większą moc nad życiem w chorobie.
O ile z cierpieniem fizycznym jesteśmy sobie w stanie poradzić, bo mamy leki przeciwbólowe, to z bezsilnością i brakiem nadziei już jest trudniej.
Dlaczego tak się dzieje?
Choroba jest stanem kryzysowym, gdy spotyka człowieka, to musi on przejść przez nią według kilku etapów.

Pierwszy to zaprzeczenie sytuacji i wyparcie jej. To nie możliwe, że ja jestem chora. To zdarza się innym ale nie mnie.
W przypadku zaprzeczania nieprzyjemne fakty są ignorowane, realistyczna interpretacja tego co się dzieje zostaje zastąpiona łagodniejszą, choć nietrafną. Mechanizm ten pozwala na stopniowe oswajanie się z trudną sytuacją. Jednak po pewnym czasie potrzebne jest uznanie obecności bolesnych uczuć, aby uniknąć pojawienia się dalszych problemów natury psychologicznej czy emocjonalnej.
Wyparcie może przyjmować postać od chwilowych luk w pamięci po całkowitą amnezję (niepamięć) w przypadku bardzo bolesnych doświadczeń.

Druga faza to gniew. Osoba chora jest pełna buntu, drażliwości, pretensji do rodziny. Bez powodu może wybuchać gniewem, jest pełna pretensji co do leczenia. Wini niesprawiedliwy los, który go spotkał, a w niczym sobie na niego nie zasłużył. To etap pytania: „Dlaczego właśnie ja?”

Trzecia faza to targowanie się. Osoba chora zastanawia się nad chorobą i swoim otoczeniem. „Postaram się być miła i zdyscyplinowana, ale w zamian przyrzeknijcie mi, że będę zdrowa”. To czas na pertraktacje z lekarzem i Panem Bogiem, składa obietnice, że jeśli wyzdrowieje to poświęci resztę życia Bogu. Obiecuje, że o nic więcej już nie będzie prosił. Składanie tego typu obietnic może być powiązane z poczuciem winy.

Czwarta faza to depresja. Nastrój depresyjny może pojawić się już w pierwszym etapie. Chorzy płaczą, mówią o samobójstwie, są zrozpaczeni, smutni, czują się bezużyteczni. W tej fazie może towarzyszyć poczucie ogromnej straty, np. z powodu deformacji ciała. Chorego może dręczyć poczucie winy, odczytuje on chorobę jako karę za popełnione błędy.

Piąta faza i ostania to pogodzenie się. Osoba jest pogodzona z losem i ze spokojem akceptuje go. Na tym etapie następuje pogodzenie się z chorobą.

Najważniejszym jest zrozumieć mechanizm przechodzenia przez chorobę.
Akceptacja sytuacji jest najważniejszym elementem w poradzeniu sobie z nią. Unikałabym określenia „walki z chorobą”. Walka ma ciężki ładunek emocjonalny. Raczej „radzenie sobie z chorobą”.
Dlaczego to takie ważne? Chodzi o nasze nastawienie. A to jak wiadomo 90 procent sukcesu. Akceptacja to również odpuszczenie tego co tak bardzo trzymamy. Czyli złości, bezsilności, oskarżania siebie i innych. Wszystkie te emocje blokują nas przed miłością.
No dobrze, powiesz, jak tu myśleć o miłości, gdy choroba dziesiątkuje ciało?
Pewnie, że nie jest łatwo. Jak jesteś w chorobie i wszystko stanęło na głowie.
Jednak, w tym zaprzeczaniu i buntowaniu się znajdź chwilę i pomyśl o sobie dobrze. Właśnie z miłością. Możesz zrobić medytację. Porozmawiać ze swoim wewnętrznym dzieckiem. Choroba jeśli się pojawiła, to przyjmij ją jako informację dla siebie. Pewnie popukasz się w głowę. Co ta kobieta mówi? Jaka informacja? Jaka lekcja?
Chora jestem, cierpię i mam gdzieś to gadanie o miłości. Boli mnie wszystko i nie mam ochoty na nic!
I to jest normalne, że tak masz. Choroba to nie wczasy.
Pamiętaj, nic nie musisz. Ewentualnie możesz.
Nawet w tak trudnej sytuacji, możesz zdecydować jak będziesz się czuć. Na ile ból fizyczny może wpłynąć na Twoje samopoczucie. Ile mu pozwolisz rządzić sobą. Są choroby, gdzie tego bólu fizycznego jest ogrom. Jednak bywają momenty względnie spokojne. Warto zapamiętać sobie swój stan z tych momentów i przywoływać, gdy boli jak cholera.
Jak napisałam na początku, choroba w życiu pojawia się po coś. Ma nas
uświadomić, czasem ostrzec. Jednak należy tutaj wystrzegać się myślenia, że choruję za karę. A niby, kto miałby dać tę karę? Bóg? Ty sama? Rodzice?
Mała zmiana tematu. Zdarza mi się jechać za szybko samochodem. Śpieszę się zazwyczaj i pędzę tam gdzie trzeba wolniej. I wtedy z bocznej ulicy wytacza się małe „pierdzikóko”, a za kierownicą Pan w czapce. Wyjeżdża przed moje auto i wlecze się
niemiłosiernie.
Kiedyś wściekałam się na takie sytuacje, bo przecież ja muszę gdzieś, na godzinę…
Teraz biorę głęboki oddech i myślę sobie, że właśnie tak miało być. To ma mnie ochronić. Być może przed wypadkiem?

Zakończę cytatem: „Wszystko, co w życiu otrzymujemy, wcześniej powstało w naszej duszy.”