ŚWIAT PRACY
Katowice - Królewska Huta
Miasta duże, ruchliwe, zakopcone, czarne.
Sterczą kominy, wieże, przezroczyste rusztowania, wysokie piece, jakieś ponure i czarne twory z cegły i żelaza, niewiadomo do czego służące - i jeszcze wysoko w powietrzu suną żelazne kosze po drutach, przeciągniętych od wieży do wieży. Jedne pełne węgla - inne puste - krążą w tej nasyconej czarnym dymem mgle. I nikogo to nie dziwi, chyba tego, który dopiero co przyjechał i jeszcze się nie oswoił z tą całą “fabrycznością”, z tym “ciężkim przemysłem” - z powietrzem czarno-popielatem. Kto się jeszcze nie oswoił z tem, że ile razy potrze twarz chusteczką - chusteczka zawsze jest czarna, a twarz nic nie stanie się przez to czyściejsza. Trzeba gorącą wodą i mydłem…
Kto się jeszcze nie zetknął ze światem pracy, zapełnie tu wszechwładnej, obojętnej na wszystkie dnie i noce, na wszystkie lata i zimy, toczącej się niezmiennie, zawsze - głęboko pod powierzchnią czarnych miast - i na powierzchni, i jeszcze nad ziemią.
A w nocy, aż się jarzy od świateł: całe rzędy oświetlonych okien fabryk, całe łuny nad hutami, czerwone latarnie przy wejściach do szybów. W robotniczych dzielnicach światła w oknach: wstają, palą w piecu, grzeją wieczną “kawę” - idą “na sztychę”, wracają z szychty, idą do cynkowni, do hut, wracają, kładą się, by trochę wypocząć, znowu wstają.
Nic do tego wszystkiego wschodom ani zachodom słońca, pogodzie, ani niepogodzie!
Trzecia w nocy. Pustemi ulicami idą robotnicy do cynkowni. Niosą blaszanki z kawą i chleb. Niektórzy nie niosą nic.W piekielnym upale cynkowni nie chce się jeść.
Cynkownie noszą imiona wyszukane i pretensjonalne: różne Rozamundy i Kunegundy; wyglądają w dzień, jak ponure więzienia z poczerniałej cegły, a w nocy - trochę jak piekło, a trochę jak teatr, albo lepiej: jak piekło w teatrze.
Na wąskiej przestrzeni pomiędzy dwiema ścianami pieców uwijają się hutnicy z żelaznemi drągami. Ściany pieców podziurawione okrągłemi okienkami - jak czasem, gdzieś nad wodą - gładkie ściany urwisk gniazdami skalnych jaskółek. Tylko, że te okienka są większe, regularnie rozmieszczone rzędami i zalepione gliną. Hutnicy przebijają drągami te zapory z gliny - i z okienek buchają płomienie fiołkowe, czerwone, zielone, żółte, seledynowe. Na tle tych różnokolorowych ogni czarni ludzie z żelaznemi sztabami wykonywują z pośpiechem, w milczeniu - cały szereg jakiś czynności najcelowszych, najsprawniejszych. A przygląda się temu, pocąc się w piekielnym upale, kaszląc “osoba zwiedzająca cynkownię”.
Hutnicy objaśniają. Objaśniają cierpliwie i uprzejmie, nawet serdecznie. Sami mię tu przyprowadzili, ułatwili wejście - i chcą, żebym tu nie sterczała w niewdzięcznej roli osoby zwiedzającej, chcą, żebym naprawdę zrozumiała, jak się tu pracuje, co się robi, jak się robi. Ten i ów podchodzi i tłomaczy, pomiędzy jednym a drugim ruchem drąga, grzebiącego w seledynowym płomieniu, albo też wylawszy srebrzysty, płynny cynk w foremkę, jakby od placka, i idąc z pustym tyglem po nowy.
Ale czyż ja mogę tej jednej nocy, tej jednej godziny, oślepiona różnobarwnemi ogniami, kaszląca i na pół roztopiona z gorąca, jak ta blenda, czyż ja mogę zrozumieć tę technikę pracy, z którą oni zapoznają się przez kilka miesięcy i to niejako na własnej skórze Bo po barwie płomieni rozpoznają właśnie, w jakiem stadjum topienia znajduje się ruda w ogniotrwałych “muflach” - rurach umieszczonych w każdem okienku. Rozpoznają, kiedy nadchodzi chwila, żeby wylewać gotowy już cynk do tygli, czy mufla nie pękła, i czy wszystko w porządku.
Nie zgłębię, nie dowiem się tych wszystkich tajemnic Rozamundy czy Kunegundy, nie zrozumiem, jak się to robi. Ale jedno zrozumiałam doskonale, do samej głębi serca, a mianowicie: znaczenie zasłyszanych słów “tu przez kilka lat człowiek wyschnie, jak wiór, samego siebie nie pozna”. “Tu rok, to samo, co dziesięć gdzieindziej”. I to, co mówił hutnik, jeszcze w domu: “nie biorę ze sobą śniadania. Chleb zsycha. Tam i tak nie można jeść.”
Na świecie, poza murami Rozamundy czy Cecylji jasność dnia przedziera się przez zakopconą mgłą. Górnicy poszli na dzienną szychtę. Zrobił się ruch na ulicach. Tramwaje, wozy. Tu nic się nie zmienia.
Aż około dziesiątej, jedenastej - praca wygasa. Mufle opróżniono z cynku, stygnącego w foremkach, jak srebrne placki, i napełniono świeżą rudą; która będzie się roztapiała w nich aż do trzeciej w nocy. Okienka zalepiono na nowo gliną, którą dopiero o trzeciej w nocy zaczną przebijać drągi, uwalniając barwne płomienie. Hutnicy wracają do domów - cynkownia pustoszeje, zostają tylko palacze.
Tego samego dnia idę obejrzeć Kleofasa, Hildebranda, czy Ferdynandę. Ferdynanda - to odwrotność Kunegundy. To kopalnia. Kunegunda wygląda jak piekło. O Ferdynandzie nie można powiedzieć, że wygląda jak otchłań. Ferdynanda jest, jak otchłań.
❋ ❋
Idąc, mam jeszcze pod powiekami obraz czarnych ludzi, uwijających się z drągami na tle kolorowych płomieni - a już mnie ogarnia ciepławy, dyszny, niewypowiedzianie smutny mrok. Jest cicho, ale ucho łowi jakieś szmery, jakieś głosy. I jest spokojnie, niby nic się nie dzieje - ale każdej chwili może się dziać coś - nieprzewidziane i groźne. Gdy się tam zejdzie po raz pierwszy, marzy się o tem, żeby już wyjść, żeby się stamtąd wydostać jaknajprędzej, zacząć oddychać zwyczajnem powietrzem, zobaczyć zwyczajne życie na ziemi.
A kiedy się wyjdzie, jest się przygnębionym i myśli się, że się już nigdy do kopalni “na dół” nie zejdzie. A potem chciałoby się jeszcze raz tam wrócić, pochodzić po czarnych korytarzach, wdychać ciepławy, parny mrok, coś domyśleć do końca, jakoś sobie lepiej zapamiętać.
Praktycznie wygląda to tak:
-Wartoby zwiedzić jeszcze jedną kopalnię, np. Hermenegildę.
I zwiedza się Hermenegildę.
Niewiadomo, co tam ciągnie. Taka właśnie cisza? Spokój, pełen niepokoju? Mrok? Czy to, że tak głęboko pod ziemią? I że i tam właśnie ludzie pracują - właśnie tam? Ale od chwili przekroczenia bram Hermenegildy, do chwili znalezienia się “na dole” - upływa jeszcze dużo czasu.
W kancelarji trzeba podpisać papier tej treści, że “cokolwiek się zdarzy, niech uderza we mnie”.
Czy mnie zaleje woda, czy spali ogień, czy zasypie miał - Hermenegildę głowa o to nie zaboli.
I moim spadkobiercom nic do niej. Podpisałam.
Potem ogromna hala o pułapie utkanym niejako z tobołków, wiszących wysoko na hakach. To górnicy zawiesili na nich zawiniątka ze zwykłą odzieżą, w której chodzą po ziemi - i haki z zawiniątkami automatycznie na blokach poszły w górę, aż pod pułap.
A górnicy przebrali się w swoje czarne robocze ubrania i poszli w dół. Po drodze, w korytarzu wzięli swoje lampki.
I myśmy też dostali lampki, niepomiernie ciężkie, i o tym czasie niepotrzebnie jeszcze świecące mdłym płomieniem, w szarawem, mglistem świetle dnia.
Potem winda. Zwyczajna winda do węgla. Lecimy w dół.
W pewnej chwili, coś się stało z uszami. Nie stopniowo - tylko zupełnie nagle. Nie to, żeby się przestało słyszeć, tylko, że się słyszy inaczej. Jakby wszystkie głosy były owinięte we flanele - i własny głos także.
Już się jest na dole, już zewsząd otacza, ogarnia niezapomniane powietrze kopalniane, ciemne i ciepłe, już światła lampek nabrały właściwego znaczenia. Stały się czymś ważniejszem - “źrenicą oka”!
Idzie się korytarzem, gęsiego. Oczy wlepione w plecy poprzednika; pleców już nie widać, tylko płomyk lampki, więc oczy wlepione w płomyk lampki. Grunt bywa nierówny, suchy, mokry. Sklepienie to wyżej, to niżej. Można uderzyć w nie głową, można się potknąć, można zabłocić, można przewrócić. Ale to nie jest ważne. Ważne jest tylko jedno - i jedna tylko myśl w głowie: nie zostać gdzieś w tyle, nie odłączyć się, być razem, nie odstać od gromady. Nie zabłądzić, nie zabłądzić!
W korytarzu są szyny - jeżdżą kolejki, przewożące węgiel do szybu. Z mroku wynurza się mała lokomotywa i wózki. Górnicy orjentują się w sygnałach, w kierunkach. Osoby zwiedzające kopalnię nie orjentują się w niczem i są w ciągłym strachu.
Lepiej jest iść bocznym chodnikiem. Tam przynajmniej nic nie najeżdża.
Chodnik jest obmurowany, albo wyłożony belkami: pionowo stoją “stemple”, poziomo na nich wsparte “kapy”. Niektóre wiszą pęknięte, nadłamane i grożą oberwaniem.
Gdzieniegdzie niema ani muru, ani stempli, ani kap. Jest po prostu węgiel. Czarny, z matowym, tłustym połyskiem.
W końcu dochodzi się do miejsca, gdzie chodnik rozszerza się w “filar”. Pracuje dwóch ludzi ledwie widocznych w ciemności, czarnych - na tle czarnego węgla, jakby zagubionych w podziemiu, w mroku, w nocy…
Mają twarze usmolone, błyskające zęby i oczy. Mówimy im “szczęść Boże” - odpowiadają “Daj Boże!” Siadamy przy nich na odłamach węgla, żeby odpocząć. Przyglądamy się, jak pracują.
Trzymają w rękach “bory” (świdry), poruszane bądź zgęszczonem powietrzem, wtłaczanem w rury przez maszyny, pracujące na powierzchni ziemi, bądź też prądem elektrycznym, przeprowadzonym również z powierzchni ziemi. Bor wkręca się w ścianę węglową, wierci w niej dziurę. W tę dziurę górnik zakłada ładunki z materjałem wybuchowym: dynamitem, lignozytem, saletrą - zapala lont i mówi: - Uciekajcie.
Brzmi to tak, że osoby zwiedzające spieszą się o wiele więcej, niż wymaga tego ich bezpieczeństwo, potykają się w mrokach na nierównym gruncie, w końcu zdyszane, przycupnięte gdzieś w bocznym chodniku, nasłuchują z biciem serca.
Głuchy huk.
Wybuch skończony, można wracać. W ciemnej jaskini niewiele się zmieniło - dla oczu zwiedzających. Ale oko górnika odrazu ocenia, na ile wózków odwaliło się węgla.
Nasypywacze ładują pokruszony węgiel na wózki. Wózki toczą się na łańcuchach po pochyłości. W głównym korytarzu doczepia się je do kolejki z małą lokomotywą. Toczą się w kierunku szybu - do wind.
Musimy już wracać. Tyleśmy czasu zabrali przewodnikowi! Żegnamy się z górniakmi serdecznie, jak z przyjaciółmi. Bo dziwnie solidarnym jest człowiek wobec człowieka - o sześćset metrów pod powierzchnią. Trzymamy razem. To jesteśmy my: górnicy, robotnicy, nasypywacze, dyrekcja, sztygary, goście - wszyscy razem, wszyscy zbratani przeciw ciemności, powietrzu, wodzie, ogniowi! Tam na ziemi, górnicy mają zatarg z dyrekcją, górnika córka nie wyjdzie za mąż za nasypywacza, sztygar nie zasiądzie przy jednym stole z górnikiem, a goście rozsypią się po świecie! Ale tu pod ziemią, wobec czarnego Ducha Kopalni wszyscy są braćmi.
Tylko jeszcze, zanim wyjdziemy stąd, musimy coś zobaczyć. Zobaczyć “tamę”. Zwyczajna murowana ściana, zamykająca korytarz. Jak gdyby nigdy nic.
I pomyśleć, żę za nią szaleje pożar! Że gdyby nie ona, ogień wdarłby się tutaj, zalałby wszystkie korytarze, wszystkie pochylnie, wszystkie filary! Zalałby całą kopalnię, nicby go nie powstrzymało…
Gdy tylko wyniknie pożar, budują tamę, żeby go izolować, żeby powstrzymać dostęp powietrza. Lecz za tą tamą węgiel się pali, całemi tygodniami, całemi miesiącami, niekiedy przez całe lata - aż w końcu sam wygaśnie, pochłonąwszy całe złoża węglowe.
-Codzień ją kontrolujemy: czy nie gorąca? Czy ogień nie zanadto się zbliżył z tamtej strony? Czy nie wydobywa się gdzie gaz? Teraz jest wszystko w porządku.
-A nie bywa niespodzianek? Czegoś nieprzewidzianego?
-O, owszem! Tysiące niespodzianek! Wszystko może się zdarzyć.
Staliśmy patrząc w milczeniu na zwyczajny, niewinny mur. I nagle wszyscyśmy zapragnęli już iść, wracać.
-Chodźmy już, chodźmy!
Powrót innemi chodnikami, wywołującemi rozmyślania o nieskończoności. W windzie - o jakiejś chwili, na jakiejś wysokości - głosy odwijają się z flaneli, stają się jasne i dźwięczne.
Winda zatrzymuje się - robi się trochę dziwnie i trochę mdło. Jesteśmy na ziemi.
Oddajemy w korytarzu lampki. Mijamy halę z pułapem tobołków, i halę z tuszami z gorącej wody, gdzie się górnicy myją po pracy. Mydłem i gorącą wodą! Raz, drugi, trzeci - od stóp do głów. Potem się przebierają i wychodzą na ulicę. Szychta skończona.
A my jutro pójdziemy do Żelaznej Huty! - Do “Laury”, “Ludwiki”, “Marty”...
d.c.n.
H. Boguszewska
“Kobieta współczesna” kwiecień 1927, nr 1, str. 13-15.