włoski pałac

Księżycowa Pani

W r. 1816, to jest w czasie nawiązania interesującej nas korespondencji, księżna Karolina Jabłonowska miała lat trzydzieści. Dziewięć lat minęło już od chwili, gdy śliczna, idealna, jak kwiat świeża dzieweczka oddała rękę i serce równie młodemu, gdyż o dwa lata tylko starszemu od niej, pięknemu, miłemu księciu Ludwikowi, potomkowi jednej z najznakomitszych rodzin polskich. Gorąca miłość skojarzyła ten związek, dwoje ślicznych dzieci dopełniło szczęścia młodej pary, świetne stanowisko powołało ją do kraju, rajem ziemskim, zwanego. Niestety, Ludwik Jabłonowski, król złotej młodzieży włoskiej, pierwszy z "dandysów" wiedeńskich posiadał specjalny talent do marnowania świetnych zdolności, któremi uposażyła go natura. Fatalna namiętność do gry i kobiet zrujnowała go, zdyskredytowała wobec obcych i swoich, unieszczęśliwiła rodzinę, zatruła spokój domowy.

Gdy jakaś tancerka neapolitańska zawładnęła księciem w skandaliczny zgoła sposób, Karolina zniechęcona, zraniona, cofnęła się w zacisze swego domu, dojąc do siebie przystęp tylko kilku wiernym przyjaciołom i stworzyła sobie swój własny świat, skąd rzadko tylko wyrywały ją nieodzowne obowiązki reprezentacyjne, związane ze stanowiskiem jej męża. Ten, powracał niekiedy, żałujący i skruszony na łono rodziny, miewał fazy powrotnej czułości, ale niebawem zaczynał poziewać w otoczeniu tak różnem od światka, w jakim lubił przebywać i wracał znowu do hulaszczego trybu życia, zostawiając w sercu żony nową bolesną ranę. Ból wzgardzonego, a nigdy ponoć nie wygasłego uczucia strawił młodą kobietę, podkopał jej zdrowie i system nerwowy. Jedynie mistyczna religijność i skłonność do łagodnej i poetycznej melancholji pomagały znosić z rezygnacją niełatwą, skomplikowaną sytuację. A przytem pobyt w Neapolu nie był zbyt miły. Ta północna "księżycowa" istota nie znosiła instynktownie południa. Wrażliwa jak mimoza, wychowana w czystej atmosferze zacnego polskiego gniazda, później wykarmiona w Wiedniu "błękitnym" niemieckim romantyzmem nie mogła upodobać sobie w mieście jaskrawych kontrastów, skwarnem i gwarnem, kąpiącem się w złocie słońca i purpurowych łunach zachodu.

W zielonym jej salonie otwierano żaluzje dopiero wtedy, gdy łagodne światło księżyca zmieniało zatokę w zaczarowaną błękitną baśń. W tym zacisznym pokoju, gdzie na ścianie wisiał portret Kościuszki, a na pulpicie fortepianu leżały sonaty Beethovena obok sentymentalnych modnych walców, gdzie koło okrągłego stołu skupiały się biało odziane panienki, robiące robótki, a w fotelach drzemały siwowłose matrony. Gość mógł sądzić, że znajduje się w polskim dworze lub pałacyku na cichem wiedeńskim przedmieściu, a nie w stolicy dawnej Partenopy!

"Je vis à Naples, sans y être" - mówiła sama księżna.

Towarzystwo, które stanowiło dwór cichej królowej " Regina di Chiaja" (na Riva di Chiaja stał pałac ambasady) była to "mała wieża Babel", Cosmopolis, w którem przeważała stanowczo Północ: "lecher Nord". Pierwsze miejsce zajmowała, rzecz prosta, rodzina. Wśród niej reprezentanci pierwszych imion w kraju, obnoszący po świecie czasem smutek wygnańczy, czasem próżniaczą nudę pięknoduchów. A więc naprzód matka: miła i łagodna Teresa z Czapliców Woynowa, wdowa po zacnej pamięci Franciszku - Ksawerym, ostatnim pośle Rzeczypospolitej dworu austrjackiego.

Siostra księżnej, Zofja, do której imienia przywarł epitet: "dobrej: la buona Zofia", malarka niepośledniego talentu, tkliwa, cicha, dla drugich żyjąca, o szczęście ubóstwianej siostry więcej, niż o własne dbała.

Obie te panie bawiły prawie na stałe w Neapolu. Przyjeżdżała w odwiedziny pani niegdyś na Korcu, dziś w Rzymie zaklimatyzowana, wdowa po Józefie, księżna Stolnikowa Dorota z Jabłonowskich - Czartoryska, matrona, a zawsze jeszcze piękna, z wychowanicą Teklą sierotą po generale Weyssenhofie, którą tu właśnie za dyplomatkę austrjackiego ks. Rudolfa wydała. Była jej córka Klementyna ks. Sanguszowa, później tak ciężko przez los doświadczona, dziś szczęśliwa i dumna matka pięknych synów i cudnej córki: Doroty, której niezrównany wdzięk podbił serce szlachetnego florenckiego patrycjusza: Gina Capponi. Wraz z niemi zawitała na Riva di Chaja kuzynka, ks. Marja Wirtemberska, autorka słynnej "Malwiny", szukająca ukojenia w sztuce i poezji dla swego zmarnowanego życia i patrjotycznego smutku. Z cudzoziemców widziałeś austrjaków, jak Gallenberga, małżonka ubóstwianej przez Beethovena Julji, melomana, dla owej pasji "Opętańcem" zwanego, był też miły stary markiz St. Clair i jego żona, legitymiści francuscy, ekscentryczna angielka lady Shelley - choć wogóle księżna nie lubiła tych turystów angielskich, zawalających ówczesną Italję - siadywała też u jej kominka "Bayard i don Kiszot rewolucji" generał Pepe. Tak różnolity bywał zespół wiernych bywalców "Zielonego Salonu", zwany "ristretto". Najmniej naogół był w nim tubylców: Neapolitańczyków.

Towarzystwo neapolitańskie, znane nam z opisów Stendhala, stało na bardzo niskim poziomie moralnym. Koło teatru obracało się całe życie, kobiety spędzały czas w lożach, mężczyźni za kulisami. Intrygi, plotki, romanse o skandalicznym zakroju rozwijały się na tym podkładzie.

"O Neapolu, gdzie jest twoja dusza?" zapytał Słowacki.

Dusza spała, wyczerpana do cna potwornym upływem krwi w pamiętnym roku 1799, gdy to rozegrał się, na tem samem tle, dramat krwawy i bajkowy "Rzeczypospolitej Partenopejskiej". Nie tak dawno jeszcze zatoka tak barwna dziś i wesoła tonęła w dymie i kurzu krwi i pożarów, a na masztach okrętów angielskich Nelson, zbawiciel monarchji, wieszał zbuntowanych magnatów i "dystyngowane damy". Dziś mówiono o tem jeszcze szeptem, zarówno jak o szaleństwach i skandalach przecudnej lady Hamilton, przyjaciółki niegdyś królowej. Wszystko, co lepsze i możniejsze wypleniono, zda się, do szczętu. Zostali, jak pisał ostrem swem piórem Abbé de Breme: "lazzaroni, maccaroni, Borboni!"

Karolina Bielańska

"Kobieta współczesna" kwiecień 1927, nr 2, str. 7-8.

torino-1220460_1280

Rodzina Państwa Bille cz.18

Siedząc przy lampie, pan Bille rozważał:

-Koniec końców, Juljo, dobry interes zrobiliśmy właściwie my. “Piaski” są warte przeszło dziewięć tysięcy franków. Wydzierżawiliśmy je. Możemy wziąć za nie przynajmniej sześćset. Widzisz, że to wcale niezła lokata! Nie mogę, pomimo wszystko, wyjść ze zdziwienia. Loriot nie jest idjotą…

Potem dotknął brwi.

-Nie jest idjotą, ale dla niego taka posiadłość - to tyle, co kot napłakał. Loriot potrzebuje rozmachu. Ach, ta młodość! Niech mię Bóg broni od podobnego prowadzenia interesów! Właściwie, przestaje się żyć. Żyje się w ciągłej gorączce. Jujlo, hę?

Pani Bille siedziała nieruchomo. Wpatrywała się w medaljon. Nagle wstała, trzasnęła drzwiami, mówiąc znacząco:

-Co za typ!

Pan Bille stropił się. Nagle zrozumiał. Wzruszył ramionami: Niepodobna przecież ciągle żyć z nieboszczykami!

Nazajutrz Julja była już spokojniejsza. Przystąpiono do interesu. Sprawa została uregulowana w przeciągu dwóch tygodni. Rejent, pan Chevrel, był człowiekiem nader taktownym. Uśmiechał się do obu stron. Nie zanudzano go pięć razy. Państwo Loriot i Bille byli teraz nierozłączni. Urządzali śniadania na trawie. Razem wybrali się do stolicy. Przy końcu miesiąca pan Bille własnoręcznie wywiesił ogłoszenie. Przedtem jednak zabrał z “Piasków” kilka droższych pamiątek: bieliznę, stolik do robót. Przedmioty te oglądano z głębokiem, serdecznym westchnieniem.

Minął tydzień, później drugi, a i trzeci minął śród smutnej pluchy jesiennej. Pewnego dnia odleciały jaskółki. Widziano, jak lecą dzikie kaczki. “Piaski” stały niewynajęte. Całe Pont-sur-Loir uśmiechało się złośliwie.

Pan Bille miał sny niespokojne. Mówił:

-Chciałbym podpisać kontrakt przed zimą.

A innym razem:

-Upewniam Cię, Juljo, że w tem coś się kryje.

Wreszcie pewnego wieczora, przyniósł hiobową wieść. Powiedział mu ją ostrożnie, w “Cafe de la Poste”, pośrednik, pan Loremois.

-”Piaski” - ależ ta buda nie nadaje się na mieszkanie! Kompletna ruina! Trzeba włożyć sześć tysięcy franków w odrestaurowanie, zanim się pomyśli… (tak mówiono w mieście). A główny powód: sąsiednie tereny zakupił tartak mechaniczny. Oczywiście - kolejka. A co za tym idzie - gwizdki. Nie mówiąc już o groźbie pożaru. Loriot wiedział o tem. Architekst również. A, kanalje! Wykorzystano poprostu jego łatwowierność, jego wyższość intelektualną…

Na panią Bille wystąpiły poty - potem wybuchnęła śmiechem! Ile w tem pogardy! Teraz rozumie! Bille’owie są obdarci, zrjnowani, obrabowali! I przez kogo! Przez rodzinę! Ślicznie! Bardzo uprzejmie! A on - ten głupiec, ten niedołęga! Jego wyższość?! Doprawdy, nie radzę ci z tem wyjeżdzać. Ależ taki człowiek - to zero, to mniej, niż zero! Co za klęska! Dobry Boże! Cóż to za klęska!

Piotr Villetard

Przekład autoryzowany Zofji Popławskiej

“Kobieta współczesna” maj 1927, nr 12, str. 16.

jabłka

Szkoły przetwórstwa owocowego w Krasnymstawie i Kaliszu

Już od roku istnieje w Krasnymstwie szkoła przetwórstwa owocowego, założona przez "Towarzystwo przyjaciół średniej szkoły żeńskiej", subsydjowanej przez Magistrat i Sejmik. Ministerstwo Oświecenia wyposażyło tę szkołę we wszystkie nowoczesne urządzenia, niezbędne do prowadzenia trzech działów przetwórstwa owocowego, a mianowicie: suszarstwa, winiarstwa i działu konserw kiszonych i słodkich (marmelady, konfitury, soki, t. zw. “jamy” i t. d.).

Kurs szkoły obejmujący i ogrodnictwo trwa 3 lata. Jako wymagany tutaj cenzus postawiono 4 kl. szk. średniej. Tymczasem ujawnił się od początku poważny napływ maturzystek, co świadczy o zwrocie inteligencji ku zajęciom praktycznym, i co uważamy za objaw bardzo dodatni.

Szkoła, zostaje obecnie rozbudowana, by mogła pomieścić większą ilość zgłaszających się zewsząd uczennic.

Kuratorium Okręgu Łódzkiego zakłada taką samą szkołę w Kaliszu. Zostanie ona uruchomiona z nowym rokiem szkolnym. Wysoka kultura ogrodnicza zachodnich części byłego Królestwa zapewni i tej szkole pomyślny rozwój.

Potrzeby większej ilości takich szkół udowadniać nawet nie będziemy. W r. 1925, roku wielkiego urodzaju owoców, a zwłaszcza jabłek, patrzyliśmy wszyscy z wielkim żalem na marnującą się produkcję jednego z najpiękniejszych i dla zdrowia ludzkiego najbardziej wartościowych darów natury. Świadectwem naszego gospodarczego barbarzyństwa jest fakt, że w kraju naszym corocznie marnuje się, gnijąc po prostu 60% produkcji owoców. Temu marnotrawstwu zapobiegną zastępy wyszkolonych w przetwórstwie ogrodniczek, które same, zdobywające korzystne i miłe zajęcie, przyczyniać się będą jednocześnie do podniesienia bogactwa, znaczenia i potęgi swego kraju.

“Kobieta współczesna” kwiecień 1927, nr 1, str. 21.

bille17

Rodzina Państwa Bille cz. 17

Rozdział VII

“PIASKI”

Gustawowi Kahu.

Pan Bille obtarł czoło. Miał na sobie żałobny krawat. Powiedział:

-No, już po wszystkiem.

Pani Bille opuściła szyldkretowe lorgnon na zeszyt z rachunkami. Westchnęła, odsunęła rachunki. Zwróciła na męża wzrok pytający. Gryzła zębami pióro. Powiedziała:

-Siadaj, Gaspardzie, i opowiedz mi wszystko.

Pan Bille nasępił się. W małej jadalni pachniało już jesienią. Bery i gruszki zimowe ozdabiały gzyms dębowego kredensu.

Umieściwszy się na stoliku do robót, Mitenka przechyliła głowę, by śledzić lot muchy. Z oddali dochodziło wołanie roznosiciela.

Pan Bille zaczął:

-Rozmawiałem długo z Loriot’em… Twoja siostra nie przywiązuje wielkiej wagi do “Piasków”. Podobnie, jak my, jest zdania, że obecnie sprzedaż z licytacji byłaby niepożądana dla nas wszystkich. A wreszcie, przykrą jest jej myśl, że posiadłość ta przejdzie w obce ręce.

Pani Bille złożyła dłonie.

-A mnie? czy ja na coś liczę? Trzeba było powiedzieć Loriot’owi…

-Uspokój się, kochanie. Powiedziałem to, co należało powiedzieć. Jednym słowem, postanowiliśmy rzecz tę polubownie załatwić. We czwartek pojedziemy do “Piasków”. Loriot przywiezie ze sobą swego przyjaciela, architekta, który natychmiast przeprowadzi ocenę. Jest to pomyślne dla obu stron…

-A dlaczegóż to Loriot ma przywieźć architekta?

-A, jeśli nie ufasz swojej rodzinie…

-Dobrze już, dobrze!

Nie pozostawało nic innego, jak zakończyć sprawę pocałunkiem. Ból był świeży. Ta nieznośna scheda przypominała bezustannie stratę nie do powetowania. Pani Bille przytknęła chustkę do ust.

-Moja biedna Matka!...

-Odwagi, Juljo, odwagi!

-Posiadłość, majątek - cóż to znaczy, dobry Boże, cóż to znaczy?

Oczy jej były zaczerwienione. Utkwiła je w zagłębieniu posadzki.

2.

Nastał czwartek. Od świtu mżył chłodny deszcz. Wyruszono powozem, pod ochroną przewiewnej płóciennej budy. Architekt miał przyzwoite maniery. podał rękę damom i okrył je swoim parasolem.

Pan Bille denerwował się długo, otwierając zamek. Gdy pchnięto furtkę, wszyscy rzucili się ku domowi. Panował w nim nieuchwytny zapach pleśni. Szeroko otwarte okiennice ukazały sprzęty nader stare; poruszano się na palcach, dotykano nieruchomych zegarów i nienalanych lamp. Architekt szedł pierwszy. Robił jakieś uwagi w notatniku. od czasu do czasu głos jego skrzypiał, jak pozytywka:

-O, niech panie spojrzą na ten ładny kufer w stylu Henryka III-go! Ten pokój jest bardzo piękny! A oto i jadalnia - prawie nowa!

Pani Bille szepnęła:

-Matka kazała ją odrestaurować przed dwoma laty.

-Właśnie, mój Boże, właśnie.

Gładził brodę. Była szpakowata i starannie utrzymana. Powiedział:

-Ach, gdyby tak budowano dzisiaj!

Badania prowadzono starannie. Bille i Loriot nieustannie zadawali pytania. Architekt bronił się:

-Nie jestem znawcą, panowie!

-Mniejsza o to, zna się pan lepiej od nas!

Utyskiwano na dzieci. Stefan i Emma bawili się w chowanego, plącząc się od czasu do czasu pod nogami, jak rozbiegane gąsięta. Pan Loriot mówił grubym głosem. Wszyscy zeszli do ogródka. Ścieżki zaczęły już porastać trawą. Za olbrzymim śmietnikiem drżały na deszczu dwie zdziczałe kozy. Herbaciane róże kwitły jeszcze, osypując się za każdym podmuchem wiatru. Na tle sczerniałego trawnika płatki ich wyglądały, jak plamy po mlecznej kawie.

Całe towarzystwo wróciło do mieszkania. W dalszym ciągu ostukiwano listwy, badano odrzwia, częściowo odłupane, poruszano wszystkie klamki, otwierano wielkie szafy, pachnące dojrzałemi owocami, lawendą i staremi sukniami.

Udano się aż na strych. Na woskowanym parawanie znać było gdzieniegdzie sylwetki zwierząt i chińskie kwiaty. Sto butelek szampana tworzyło rodzaj piramidy.

-Ileż tu wspomnień - szepnęła pani Bille.

Zeszli na dół. Pan Bille zaproponował:

-A możebyśmy co przekąsili?

Pobiegł do powozu. (“Weź-że parasol”, nadaremnie wołała za nim Julja). Podniósł budę, wyjął ze skrzyni “Camembert”, butelkę “vin gris”, dwa chleby złociste i owinięte w bibułkę. Biegł do jadalni na łeb na szyję, z kołnierzykiem podniesionym, z wilgotnemi uszami; damy przesuwały krzesła, zdejmowały rękawiczki, w milczeniu podnosiły woalki.

Loriot zaproponował:

-A możebyśmy tak zrobili rachunki?

Architekt wyciągnął notatnik.

-Ale przedewszystkiem pomyślmy o przyjemności - zawołał pan Bille. - Panie pozwolą…

Podał ser. Architekt uderzał końcem ołówka w róg stołu. Nadbiegły dzieci. Proszono Stefana, żeby przestał sapać. Włosy małej rozsypały się. Pani Bille wzięła ją na kolana.

-Moja droga, będę miała nielada kłopot z uporządkowaniem ich…

-Wspaniałe to twoje wino! - chwalił Loriot. - No, panie oceniaczu, niech nam pan powie swoje zdanie.

Architekt podniósł głowę. Oczy wszystkich spoczęły na notatniku.

Pan Bille lał wino z wysoka, starając się pokazać, że trochę musuje.

-Dość, dość! - zawołał architekt.

Powoli zabrał się do picia - naprzód małemi łykami, następnie wielkimi haustami. Wydął wargę. Oczy jego sypały drobne iskierki. Szepnął: “Wspaniałe!” Powtórzył wyraz ten raz jeszcze, akcentując każdą zgłoskę: “Wspaniałe!”

Pan Bille opowiedział historję wina: Wdowa z okolic Vesoul. Nie prowadzi handlu winem, ale corocznie odsprzedaje przyjaciołom nadwyżkę swego zbioru. Dwadzieścia baryłek, nie mniej, nie więcej krąży po świecie.

-Niech pan sobie wyobrazi: samotny wzgórek, bardzo słoneczny. Naświetlanie stanowi to u wszystkiem - nieprawdaż? A co zabawne, to to, że w okolicy wino się nie udaje, absolutnie nie udaje.

Powstano od stołu.

-Rachunki? - rzucił brutalnie Loriot.

Architekt przybrał uroczysty wyraz twarzy. Chwilę wahał się. Słychać było szum deszczu. Wreszcie oznajmił:

-Dobry Boże, moi panowie, przypuszczam, że dziewięć tysięcy czterysta, a może dziewięć tysięcy sześćset…

Pan Bille spytał:

-Z całem umeblowaniem?

Architekt uśmiechnął się, kiwnął głową:

-Oczywiście - z całem umeblowaniem.

Loriot zdobył się na gest:

-Powiedzmy - dziewięć tysięcy. I nie mówmy już o tem. Zgoda?

Państwo Bille obrzucili się szybkiem spojrzeniem. Oboje starali się ukryć swoje zadowolenie.

Pan Bille przyjaźnie poklepał szwagra po ramieniu.

-Zrobione. Wiesz przecie, że ja i drobnostkowe wyliczenia…

Założono konie, ponieważ noc zaczęła zapadać. Panie umieściły się w głębi powozu. Nader tkliwie objęły się ramieniem. Od czasu do czasu słychać było szmer pocałunku.

-A co dla mnie? - spytał Loriot głosem tubalnym.

Architekt uśmiechnął się lekko. Co za dystyngowany człowiek! Stefan bawił się włosami Emmy, które dotykały jego twarzy. Pan Bille końcem bata drażnił konia po uszach. Przejeżdżając Bois Gentil spostrzegli sarnę. Wszyscy pytali: “Widzieliście ją?” A potem droga ciągnęła się dalej - szara, dżdżysta. Pusta butelka, którą przezornie zabrano ze sobą, czyniła hałas iście piekielny.

Piotr Villetard

Przekład autoryzowany Zofji Popławskiej

“Kobieta współczesna” maj 1927, nr 11, str. 12-13.

prawakobiet

O prawa kobiet

Niepodobna - rzuciwszy w poprzednim numerze “Kobiety współczesnej” zarys działalności Pauliny Kuczalskiej-Reinschmidt w b. Królestwie polskiem - pominąć innych dzielnic kraju, na które roztaczał się szeroki wpływ tej naszej hetmanki naszego ruchu kobiecego.

Byt polityczny Polski pozwolił kobiecie tylko w b. Galicji stanąć do walki czynnej o równe prawa. Tam też prowadziły ją w ścisłej ideowej łączności z Warszawą najwybitniejsze działaczki z końca 19 wieku, bądź stale, bądź czasowo zamieszkałe w Małopolsce Zachodniej i Wschodniej.

W Krakowie inicjatorką i kierowniczką wszelkich emancypacyjnych poczynań była p. Kazimiera Bujwidowa, b. przewodnicząca Stowarzyszenia równouprawnienia kobiet, organizatorka pierwszego gimnazjum żeńskiego w Galicji, niezmordowana bojownica w sprawie reformy wykształcenia, a przede wszystkiem otwarcia przed kobietą naścieżaj wrót wyższych uczelni.

W 1896 r. płomiennymi mowami na publicznych i zamkniętych zebraniach (te ostatnie odbywały się perjodycznie w Czytelni kobiet, założonej przez p. Marję Siedlecką, przewodniczącą T-wa Szkół ludowych) pobudziła Bujwidowa kobiety krakowskie do wniesienia pierwszej petycji do sejmu o zniesienie pełnomocnictwa w wyborach i rozszerzenie praw wyborczych przez przyznanie kobietom prawa biernego.

O czynnem ani wzmianki. Takie skromne na razie były te żądania. Tak drogą powolnego - krok za krokiem - kołatania usiłowano dojść do celu.

Pod tą pierwszą odezwą podpisało się zaledwie czterdzieści kobiet, ale i to uważano już za wielkie zwycięstwo i wyłom olbrzymi w murze zatwardziałej opinji. Stronnictwo demokratyczne i socjaldemokratyczne (to ostatnie z posłem Ignacym Daszyńskim na czele) włączyły wówczas do swoich programów żądanie pełnego równouprawnienia kobiet ekonomiczno-prawno-politycznego, a także reformy prawa małżeńskiego.

Do bardzo wybitnych krakowskich działaczek należała Marja Turzyma (Wiśniewska), redaktorka Nowego Słowa, organu równouprawnienia, który powstał w 1902 r. i zogniskował najruchliwsze pióra kobiet współczesnych.

Za inicjatywą i pod kierunkiem Turzymy odbył się w listopadzie 1905 r. pierwszy wielki zjazd kobiecy w Krakowie. Po bardzo żywotnych kilkodniowych obradach i rozprawach zapadła uchwała wysłania nowej petycji do sejmu. Jako delegatkę wybrano prawie jednomyślnie Marję Turzymę, która wręczyła skrypt ówczesnemu namiestnikowi Potockiemu we Lwowie.

Bardzo czynną propagatorką ruchu kobiecego na terenie krakowskim była bawiąca tam czas jakiś dr. J. Budzińska-Tylicka, obecna radna st.m.Warszawy, przewodnicząca Klubu postępowych kobiet polskich i Polskiej sekcji międzynarodowej Ligi kobiet dla pokoju i wolności. O pracy, inicjatywie i niewyczerpanej energji tej niestrudzonej działaczki pomówimy w jednym z przyszłych numerów “Kobiety współczesnej”.

Akcją w sprawie równouprawnienia we Lwowie kierowała p. Stefania Wechslerowa, nauczycielka, kierowniczka Czytelni dla kobiet, w której tak samo, jak w Czytelni kobiecej krakowskiej i warszawskiej skupiały się wszystkie najśmielsze, najbardziej rzutkie działaczki społeczne.

Z łona Czytelni lwowskiej wyszedł projekt zwołania pierwszego wiecu w kwestji równouprawnienia. Żywotne, ruchliwe i gorąco oddane idei emancypacji prozelitki, zgromadzone dokoła Stefanji Wechslerowej, rozwinęły wytężoną akcję w sprawie reformy wyborczej. Wpływ ich ogarnął szerokie jak na ówczesne stosunki masy kobiet, tak, że w 1891 r. wysłano petycję do sejmu, podpisaną aż przez 12000 kobiet.

Najwyższe napięcie osiągnęła działalność lwowskich pionierek równouprawnienia obu płci w lutym 1908 r. Na czele akcji stanęła Maria Konopnicka, która wspaniałą mową otworzyła wielki wiec. Marja Dulębianka została przedstawiona jako kandydatka na posła do sejmu. Na zebraniu przedwyborczem w próbnem głosowaniu, popartem przez Stronnictwo ludowe, padło na nią 511 głosów, co wywarło wielkie wrażenie i wnieciło zapał do walki.

W Poznaniu na czele ruchu kobiecego stanęła Emilja Szczaniecka, niestrudzona działaczka na polu pracy oświatowej, założycielka Stow. pomocy naukowej dla dziewcząt (1871 r.).

Wielkopolanki, zajęte obroną tych nielicznych placówek życia narodowego, jakie im jeszcze zostały, mało myślały jednak o własnem wyzwoleniu. Żadne z przedwojennych stowarzyszeń kobiecych, nawet te o charakterze postępowym, jak “Promień”, “Warta”, “Stow. wzaj. pomocy pracownic handlowych i przemysłowych”, nie rzucały haseł równouprawnienia. To samo kilka b. stowarzyszeń kobiecych w Berlinie i na Górnym Śląsku, które, jak “Kółko kobiet polskich w Gliwicach”, założone przez p. Omańkowską, “Ognisko” w Katowicach o zabarwieniu socjalistycznem, “Czytelnia kobieca” w Kościanie - po za samokształceniem dążyły tylko do współdziałania w obronie narodowej.

Tak obezwładniły prężność kobiet drapieżne kleszcze niemieckie. Bo jednak, zarówno w b. Królestwie, jak i w Galicji, nie odrywał ruch kobiecy naszych “emancypantek” czy “feministek” od spraw narodowych. Wykuwały te dzielne bojownice Polskę w podziemiach, co nie przeszkadzało, że nazewnątrz z gromkim hasłem obnosiły sztandar własnego wyzwolenia. Nawet p. Kuczalska-Reinschmidt, “papież feminizmu”, i towarzyszka pracy jej, J. Bojanowska, uznawały za niezbędne stwarzanie placówek społeczno-zawodowo-oświatowych, oddawanych w inne ręce następnie (Najdłużej przetrwała pierwsza introligatornia kobieca J. Bojanowskiej i Czytelnia dla kobiet, prowadzona przez znane pionierki postępu).

Po wiośnie listopadowej 1905 r., kiedy zelżały okowy cenzury i kleszcze zakazów, wszczął się ruch kobiecy w Warszawie na wyższą skalę. Pierwszym przejawem akcji był wielki zjazd kobiet nietylko z za kordonów, ale zewsząd, gdzie tylko w większych i mniejszych skupieniach ogniskowało się wychodźstwo polskie na obczyźnie.

Hasłem zlotu było uczczenie 40-lecia pracy Elizy Orzeszkowej. Organizacją zjazdu zajęła się inicjatorka jego Melanja Rajchmanowa (I. Orka), cicha, mądra kobieta, która nie lubiła występować publicznie i pracę swoją ukrywała skrzętnie za plecami znanych i uznanych mówczyń - działaczek.

Na czele komitetu stanęła dr. Anna Tomaszewicz - Dobrska, przewodnicząca wszystkich posiedzień.

Sala Filharmonji nie mogła pomieścić tłumów, gromadzących się u wrót w czerwcu 1907 r. dla wysłuchania porywającego przemówienia M. Konopnickiej, która otworzyła zjazd.

“Hufca odważnych i wytrwałych szeregów, światłych umysłów, serc mężnych wymaga sprawa równouprawnienia kobiet. Zjazd jest zszeregowaniem się takiego hufca, jego radą wojenną, obmyśleniem planu strategicznego, opatrzeniem placówki.

Orzeszkowa, wielka bojownica wyzwolenia kobiet wyśniła ideał nowej kobiety “o sercu anioła a rozumie mędrca”.

Zjazd musi zrealizować piękny sen genjalnej pisarki. Musi stwierdzić, że marzenia Wysokiego Ducha nie poszły na marne.

A więc - Laboremus!

W zbiorowisko ludzkie padły hasła, które - wobec autorytetu mówczyni - nie dopuszczały protestu. W ciszy kościelnej wysłuchano poetki. Mury zatrzęsły się pod burzą oklasków, gdy skończyła. To było zwycięstwo genjuszu, któremu nie mógł oprzeć się najzagorzalszy wróg “nowinek”.

Zjazd był porachunkiem prac, dokonanych przez kobiety i wskaźnikiem nowych potrzeb.

W 12 lat później osiągnęła kobieta pełne prawa wyborcze czynne i bierne. Czy przeto należy uznać, że ruch kobiecy przestał już istnieć?

Łatwiej wypadło zdobyć prawa polityczne, aniżeli reformę praw cywilnych. W lipcu 1921 r. po trzyletnich staraniach różnych stowarzyszeń kobiecych uchwalił Sejm nowelę, znoszącą ważniejsze paragrafy kodeksu Napoleona, które krzywdziły kobietę jako człowieka i obywatela. Pozostało wszakże kilka innych, nieuregulowanych jeszcze punktów Kodeksu Cywilnego, głównie w stosunku do prawa małżeńskiego, nad reformą którego musi czuwać kobieta współczesna.

Czujności wymaga również walka o warsztaty robocze, zaostrzająca się w miarę coraz cięższych powojennych warunków życia. Zawsze jeszcze - przy jednakowem uzdolnieniu, jednakowym cenzusie wiedzy i wyrobienia zawodowego biuralista czy handlowiec otrzymuje wyższą płacę i wyższe stanowisko od fachowej swej towarzyszki. Zawsze jeszcze mówi się o dorywczości pracy kobiet, o niższym jej poziomie, o mniejszym wykwalifikowaniu. Ale już nieznacznie, bez rozgłosu wybijają się na czołowe stanowiska prokurentki banków i wielkich towarzystw akcyjnych. Już zdobywają sobie sławę lekarki w dziedzinach, o których nie śniło się do niedawna (chirurgja, okulistyka, choroby skórne). Łamy pism zasilają pióra pełnych temperamentu publicystek, gdy do niedawna tylko beletrystyka i pamiętnikarstwo były udziałem kobiet w prasie. Każdy dzień otwiera jakieś zamknięte wrota. Wypełzło na rynek uwartościowanie lekceważonych dotychczas gospodarskich i domowych czynności kobiety. “Zobaczono” je wówczas dopiero, gdy praca “pana domu” przestała być jedyną dźwignią bytu rodziny, obsługiwanej do niedawna jedynie przez siły najemne.

Wielką dostojność musi wykazać trud kobiecy na placówkach już zdobytych i świeżo zdobywanych, żeby umocnić się w opinji i zdobyć “równoprawność” sądów. Zrozumienie tej prawdy i szerzenie jej winno być jednem z głównych zadań wszystkich stowarzyszeń, związków, kół i kółek kobiecych.

Niepotrzebnych już - powie ktoś. Właśnie dziś więcej, aniżeli kiedykolwiek. Im tłumniej występuje kobieta na rynkach zawodowych, tembardziej mnożą się zagadnienia, nieuwzlędniane przez zrzeszenia o charakterze mięszanym.

Po przodownicach ruchu kobiecego odziedziczyło pokolenie współczesne wielką prawość poczynań, gorący patrjotyzm i wysoce ideowe stanowisko.

Żyją jeszcze i pracują śród nas poszczególne pionierki. Pomówimy o nich.

C. Walewska

"Kobieta współczesna" kwiecień 1927, nr 2, str. 5-6.

kurspielegniarek

Kursa dla pielęgniarek do żłobków fabrycznych

Pół żartem, pół serio - wyróżniony kursywą komentarz zza światów, a raczej z późniejszego o dokładnie 92 lata dziś 🙂

Dn. 7-go b. m. odbyło się uroczyste otwarcie kursów dla pielęgniarek do żłobków fabrycznych, urządzonych staraniem Robotniczego Wydziału Wychowania Dziecka (przy poparciu materjalnem Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej). To wychowanie powinno być pisane podwójnie wielką literą, jak to brzmi w ogóle - Robotniczy Wydział Wychowania Dziecka… jak Zdecydowanie Nieprzyjemna, Ale Porządna Kindersztuba Dla Twojego Dziecka, Które Przynajmniej Wyrośnie Na Ludzi. Obecne instytucje i fundacje takie Dajemy Dzieciom Siłę czy Happy Kids mogą się schować przy tym czymś sprzed stu lat.

Słuchaczki przejdą sześciotygodniowe szkolenie, zapoznają się teoretycznie i praktycznie z pielęgnowaniem dziecka; wykłady z dziedziny higjeny i medycyny wygłoszą pierwszorzędne siły lekarskie; poza tem słuchaczki będą zapoznane z ustawodawstwem robotniczem, opieką społeczną, ubezpieczeniami. Niech mi teraz któryś rodzic ponarzeka, że to się trzeba strasznie namęczyć, żeby się dowiedzieć jak się z dzieckiem obchodzić i długo się macierzyństwa uczyć. Szast prast, sześć tygodni i jest nauczone, instrukcja obsługi dziecka wykuta przez praktykę na pamięć, nikt mnie teraz nie oszuka, że to nie wiadomo jak karmić, jak przewinąć, uśpić i ubrać. Choć fakt, jeżeli kobietom taka nauka zajmuje sześć tygodni, to mężczyznom… 6 lat?:)

Na pierwszy kurs zapisało się około 30 młodych dziewcząt i kobiet, przeważnie z klasy robotniczej pochodzących, ale mających już wymagane minimum wykształcenia (szkołę powszechną lub 4 klasy gimnazjum). Lepsze rozwiązanie wtedy mieli, młody człowiek nie musiał się uczyć, jeżeli nie chciał, a nie że do osiemnastki na siłę w tych ławkach szkolnych siedział. I jeszcze jakiegoś Pana Tadeusza na pamięć musiał. A tak - do pracy, zarabiać, podatki płacić, państwo wzbogacać, uczą się tylko ci, co chcą, to i poziom nauczania wyższy i wszyscy zadowoleni.

Witamy z uznaniem i radością twórczą inicjatywę społeczną ludzi, którzy czynem swym wysuwają na światło dzienne, drzemiącą od lat kwestję ochrony macierzyństwa i niemowlęctwa. Żłobki fabryczne, uchwalone przez Sejm w lipcu 1924-ego roku, odkładane są z roku na rok, a w liczbie argumentów, przemawiających za odkładaniem, wysuwano - poza “ubóstwem” przemysłowców - brak fachowych pielęgniarek.

Ten argument upada.

Dzięki żywej inicjatywie pewnych odłamów społeczeństwa Polska będzie miała przed innymi państwami naprawdę fachowe pielęgniarki, bo nie pielęgniarki wogóle lub pielęgniarki do ochron, a właśnie pielęgniarki do żłobków fabrycznych. Dobrze, że chociaż w takich sprawach Polska przodowała;p

Kwestja pielęgnowania niemowląt robotniczych, tych niemowląt, skazanych dotąd na najwyższy odsetek śmiertelności, niemowląt najbardziej upośledzonych - kwestja konserwacji sił i zdrowia młodziutkich proletariuszy - została już postawiona śmiało i wyraźnie. Niby postulat sprzed stu lat, ale jakoś znajomo brzmi… nie słyszeliśmy czegoś podobnego w minionej kampanii przedwyborczej?

Józef Leszczyc.

“Kobieta współczesna” kwiecień 1927, nr 1, str. 17.

mlodociani2

Młodociani w przemyśle i rzemiośle

Nadmiernie wydłużony dzień pracy młodocianego w przemyśle i rzemiośle świadczy już samo przez się o obciążeniu pracą nadnaturalnem, młodocianego organizmu, o przeciążeniu pracą.

Naprawdę, jeżeli u robotników dorosłych przedłużony dzień pracy powoduje wyczerpanie, niedokrwistość, łatwe zapadanie na gruźlicę, to cóż dopiero u młodziutkich istot w wieku najintensywniejszego rozwoju, - pomiędzy 11-tu a 18-tu laty!

Poza przedłużeniem godzin pracy jest jeszcze inne zjawisko w pracy młodocianych, z którem pragniemy zapoznać naszych czytelników.

Jest to charakter pracy młodocianych na fabryce i w warsztacie. Wiemy, że w czasach bardzo  odległych, w średniowieczu (XVIII wiek), w dobie ustroju cechowego, dzieci pracowały w charakterze terminatorów. Zależnie od woli rodziców, skłonności i zdolności, od rozwoju i sił fizycznych, dzieci szły do pracy w tym lub innym cechu i odpowiednio były szkolone. Później, wraz ze stopniowym zanikiem cechów, rozwojem techniki i przemysłu, w stuleciu 18-tym - dzieci zostały wyrzucone na wielki rynek pracy i odtąd datuje wyzysk pracy dziecinnej straszliwy, nie powstrzymany. W kopalniach, cegielniach, przędzelniach pracowały dzieci, poczynając od piątego roku życia, a siedmioletnie pracowały powszechnie na fabrykach. Przemysł pochłaniał setki tysięcy tych maleństw, bo był to robotnik prawie bezpłatny, posłuszny, zupełnie bezbronny.

Mały ten rzut oka wstecz potrzebny jest nam, ażeby zdać sobie sprawę z tego, co się dziś dzieje z pracą dziecinną. Robotnik-dziecko, robotnik-młodociany (jak najmłodszy!) jest bardzo pożądany, bo bardzo mało płatny lub bezpłatny, potulny i bezbronny. To też młodociani pracują powszechnie - w fabrykach wielkich, średnich i małych, a również w warsztatach, w charakterze zwyczajnych robotników niekwalifikowanych, stopniowo, w ciągu pracy, przyuczają się do szeregu czynności w danej fabryce. Ażeby usprawiedliwić fakt, że taki zwyczajny pracownik młodociany płatny jest cztery, pięć razy mniej od takiegoż robotnika dorosłego niekwalifikowanego, korzysta się z dawnych tradycyj i reminiscencyj cechowych, nadaje się takim młodocianym nazwy “uczni, praktykantów, terminatorów”, płaci się im przez trzy - cztery lata parę, kilka do kilkunastu najwyżej złotych tygodniowo, bierze się od nich całą pełnię pracy zwyczajnego wytwórcy, a po skończonej “praktyce” bardzo często zwalnia się ich, ażeby nie płacić im wyżej stawki. Te pozory “szkolenia” zawodowego młodocianych, niejednokrotnie bardzo opłacają się fabrykom. Rzadki wprawdzie, ale jaskrawy przykład przedstawia olbrzymia fabryka bawełniana Manufaktura Widzewska w Łodzi, gdzie cały pierwszy rok pracy t. zw. terminatora (do ostatniego czasu przynajmniej) bywał bezpłatny.

W żadnej grupie produkcji niema dziś szkolenia w tym sensie, ażeby po 3-ch czy 4-ch latach "praktyki" w fabryce, młodociany mógł być uważany za ostatecznie wykwalifikowanego w danym zawodzie rzemieślnika. Są duże fabryki metalowe w Warszawie, gdzie chłopak piętnastoletni staje z miejsca do pewnej maszyny, po krótkim czasie (do paru miesięcy) wyucza się pracować przy niej i obsłużyć ją całkowicie, a do końca "praktyki" (3-4 lata) nic prócz tej maszyny nie pozna. Są inne, gdzie taki sam chłopak, po pół roku zapozna się ze wszelkimi rodzajami pracy w danym oddziale, podług opinji majstra pracuje samodzielnie, ale pobiera stawki płacy "ucznia" jeszcze przez 2,5 lata. Są jeszcze inne fabryki (np. amunicji, bagnetów), gdzie chłopak z miejsca pracuje samodzielnie, ponieważ czynności są bardzo proste, a jednak przez trzy - cztery lata jest "uczniem" i odpowiednio do tego ma płacę. Można sobie wyobrazić, jak odżywia się taki chłopak, zarabiając od 1,5 do 2 zł. dziennie.

Jeszcze większy, straszniejszy wyzysk pracy dziecinnej znajdujemy w małych warsztatach rzemieślniczych. Tu bardzo często praca jest całkiem bezpłatna, za "utrzymanie", a czasem rodzice jeszcze dopłacają za t.zw. "naukę". Tymczasem chłopak zdolny po krótkim czasie wytwarza już samodzielne wartości, za które majster odbiera zapłatę.

Są warsztaty w Warszawie, gdzie pracują tylko młodociani i niepłatni (lub płatni 5, 6zł. tygodniowo) robotnicy; warsztaty te wykonywują często duże, czasem nawet rządowe obstalunki. Właściciele warsztatów takich dorabiają się pieniędzy na tej prawie bezpłatnej pracy dzieci, a gdy te "praktykę" skończą, zwalnia się je, a przyjmuje nowy zastęp dzieciaków.

Krótki ten zarys warunków pracy młodocianych wystarczy, aby pojąć, że pod pozorem "dobrodziejstwa nauki" praktykuje się w tej dziedzinie bezprzykładny zaiste wyzysk pracy młodocianych.

Młodociani robotnicy, przeciążeni pracą nadmierną, głodni, marnują szereg lat na t. zw. "terminowaniu", nie wynosząc stąd żadnych skończonych kwalifikacyj.

Że po dniu ciężkiej pracy i przy tak złych warunkach egzystencji nie mogą być należycie wykorzystywane godziny przepisanej ustawowo wieczorowej nauki w szkołach dokształcających, jest już chyba zupełnie jasnem. Niejednokrotnie wykładowcy stwierdzają, że uczniowie ich (robotnicy) są wieczorem tak znużeni, iż śpią siedząc, a czasem zasypiają urywając w połowie rozpoczęte zdanie.

Częstokroć przedsiębiorcy usprawiedliwiają ten wyzysk pracy dziecinnej, to masowe "jechanie na dzieciach" - tem, że przedsiębiorstwo może istnieć tylko dzięki korzystaniu z taniej pracy młodocianych.

Możemy dopuścić, że pewna część przedsiębiorstw znalazła by się rzeczywiście w trudnej sytuacji, gdyby pozbawić je tak taniego robotnika.

Ale jeżeli względy państwowe nakazują dbałość o rozwój i rozkwit zakładów przemysłowych, to przecież nie mniej winno być państwo zainteresowane rozwojem i rozkwitem młodego pokolenia obywateli i wytwórców w Polsce, nie mniej winno dbać o zabezpieczenie im lepszych warunków pracy, o ochronę od nadmiernego wyzyskiwania ich sił.

Nim zaś zainteresują się tem sfery rządzące, należy społeczeństwu pilnie wejrzeć w tę dziedzinę i zabrać głos.

Istnieją i powstają wciąż organizacje społeczne, mające na celu opiekę nad dziećmi i młodzieżą.

Organizacje te winny się zainteresować losem licznych zastępów dzieci i młodzieży dorastającej robotniczej, poznać warunki ich pracy zarobkowej, i nauki w szkole, pomyśleć o wielkiej szkodzie, jaką im przynosi nadmierne przeciążenie pracą w złych warunkach, - zrzeszyć w swych szeregach jaknajwięcej ludzi, zdolnych do trzeźwego wejrzenia w przyszłość i pojmujących konieczność obrony dzieci prze wyzyskiem.

Józef Leszczyc.

"Kobieta współczesna" kwiecień 1927, nr 2, str. 3-4.

pogoda

Jak się tworzy pogoda?

Rozmowa o pogodzie podobno nie należy do dobrego tonu… Mimo to niema bodaj tematu - bardziej, aniżeli ten, popularnego, zwłaszcza na wsi. Chyba tylko… politykowanie przy zielonym stoliku mogłoby z nim konkurować! I w jednej i w drugiej materji prognozy sypią się, jak z rękawa. Ale zato rozumienie przebiegu zjawisk, ich powiązania przyczynowego, pozostaje naogół w stosunku akuratnie odwrotnym do pochopności, do taniości sądów.

Jak się tworzy pogoda?

Przypomnijmy sobie kilka rzeczy zasadniczych, ogólnych i pamiętajmy przytem, że będzie na chodziło o schemat zjawisk, o najbardziej typową ich postać, od której realne, konkretne przebiegi mogą się znacznie odchylać, z powodu przyczyn zupełnie indywidualnych. Pamiętajmy dalej, że typ, o którym będzie mowa, jest typem dla Europy środkowej wogóle; w Polsce odchylenia od niego są także i dlatego częste, że kraj nasz jest pod względem klimatu terenem ścierania się dwóch odmian zasadniczo różnych: zachodnio-europejskiego klimatu oceanicznego i wschodnio - europejskiego klimatu kontynentalnego. Podczas, gdy wpływy oceaniczne sięgają na północy dość głęboko ku wschodowi, zato na południu, stepowy, o charakterze kontynentalnym klimat Europy wschodniej wysyła swoją odnogę aż nad zachodnią krawędź wyżyny podolskiej.

Nazywany depresją, lub niżem barometrycznym obszar niskiego ciśnienia, którego normą jest w naszych stosunkach słupek rtęci w barometrze, wysokości 760 mm., w odniesieniu do poziomu morza. Wyraża się przez to także temperatura tego obszaru, pozostająca w najściślejszym związku z ciśnieniem. Mianowicie obszar, przejawiający tendencję ciśnienia zniżkową, jest zarazem obszarem powietrza cieplejszego, aniżeli powietrze obszaru sąsiedniego, otaczającego. Stąd wypływają pewne naturalne następstwa. Słup powietrza cieplejszego rozpręża się w kierunku najmniejszego oporu, to jest ku górze, wskutek tego przewyższa znacznie otaczający go pas powietrza zimniejszego i przewala się na wszystkie strony w kierunku tego pasa; przez to ilość powietrza na obszarze depresji maleje i zmniejsza się też konsekwentnie ciśnienie, podczas, gdy ilość powietrza i ciśnienie w pasie otaczającym niż barometryczny zwiększa się: obszar ciśnienia niskiego jest otoczony obszarem ciśnienia wysokiego. W sposób symboliczny przedstawiają to znane wszystkim mapy meteorologiczne, mianowicie zapomocą linij, t. zw. izobar, łączących wszystkie miejscowości o równym ciśnieniu. Linje te, poprowadzone jedna w odległości 5 mm. od drugiej, tworzą nieregularne, zamknięte obwody, o wspólnym środku. Z tych oto map meteorologicznych można z łatwością wyczytać, że niskie ciśnienie usadawia się najchętniej dokoła Islandji. Zestawienie komunikatów meteorologicznych z pewnego czasu poucza też, że ta depresja powoli wędruje od zachodu ku wschodowi, na północ Europy. Na tej podstawie układa się przepowiednie pogody.

Różnica ciśnienia pomiędzy słupem powietrza na obszarze niżu barometrycznego, a pasem, otaczającym go, zmierzając do wyrównania się, wywołuje prądy powietrza, wiatry, tem silniejsze, im ta różnica jest większa. Przytem wiatry w kierunku obszaru depresji nie wieją po linji prostej, po linji promienia do centrum depresji, lecz z powodu ruchu obrotowego ziemi dookoła osi zbaczają z drogi, pozostawiając depresję po swej stronie lewej, dookoła niej. Wiatry te, pędząc dołem od okolic chłodniejszych, przynoszą z sobą na obszar niżu barometrycznego powietrze zimne, ochładzają powietrze niżu i przez to wydzielają z niego wilgoć, albowiem tylko ciepłe powietrze może wchłaniać w siebie znaczniejszą ilość wilgoci. Z tego powodu na obszarze depresji jest zazwyczaj chmurno i deszczowo.

Tak oto pzedstawiają się reguły, lub, jeżeli tak się wyrazić wolno, pewne prawa meteorologiczne.

A teraz zastosowanie ich:

Gdy depresja znajduje się jeszcze nad Atlantykiem, - wsysa w siebie powietrze od południowego wschodu. Mamy wówczas pogodę, suszę, w lecie - ciepło, w zimie - mrozy, albowiem powietrze nadpływa od wielkich stepów Węgier i południowej Rosji i przynosi z sobą stamtąd posmak klimatu tych okolic. Są to okresy owej pięknej, niczem nizamąconej pogody, gdy ani chmurka nie szpeci cudownego, przeczystego lazuru nieba. Ale równocześnie ciśnienie powoli spada. Po szeregu takich dni idyllicznych dostrzegamy  zazwyczaj po stronie zachodniej nieba, bardzo wysoko, śliczne, pierzaste, drobne chmurki, wyglądające niewinnie jak stada baranków, i tak też nazywane. Zwiastuny to jednak niepomyślne, zapowiedź zmiany, przednia staż nadciągającej depresji. Owe pierzaste chmurki - są to chmury kryształków lodowych, powstających na znacznej wysokości przy starciu się prądu powietrza, płynącego od obszaru depresji, z zimnem powietrzem obszaru depresji, z zimnem powietrzem obszaru ciśnienia wyższego. Stada “baranków” pojawiają się więc wszędzie na granicy obu obszarów, stanowią zatem tak dobrze forpocztę depresji, jak i jej arjergardę.

Następnem zjawiskiem, służącem zazwyczaj “znawcom” za podstawę przepowiadania pogody, są uderzająco czerwone brzaski i zachody słońca, a także mgliste pierścienie dookoła tarczy księżyca: nasz przyjaciel, mimo uśmiechniętej twarzy, wygląda, jakby miał oczy w podejrzany sposób podkrążone. Te zjawiska wynikają z tworzenia się oparów w wyższych regionach powietrza. Jednocześnie jednak odciągają zazwyczaj wilgotne warstwy niższe i wskutek tego niejednokrotnie tuż przed zmianą pogody oczyszcza się powietrze w tych warstwach, staje się przejrzyste i daje nam piękne, bardzo dalekie widoki.

W takich okresach widać np. w Krakowie, z pod pomnika Kościuszki, jak na dłoni Tatry, w całej ich okazałości.

Całkiem niezawodnym znakiem zmiany pogody jest odwracanie się kierunku wiatrów. Z kierunku południowo-wschodniego przechodzą one kolejno w południowy, południowo-zachodni i w zachodni. W zimie robi się wskutek tego cieplej, i to złagodnienie powietrza bywa uważane za zapowiedź śniegu. W lecie powietrze z nad Atlantyku przynosi chłód, nisko płynące chmury deszczowe i wreszcie deszcz.

Im gwałtowniejsza jest zmiana, tem też krócej trwa, ulewy są wielkie, ale krótkotrwałe. Jeśli zmiana przygotowuje się powoli, niepogoda trwa dłużej i wystawia cierpliwość na naszą próbę. Zawsze jednak nowa zmiana kierunku wiatru, ochłodzenie się powietrza oznaczają bliski koniec czasu przykrego.

Ale wtedy kolej na ową pogodę kwietniową, na nawroty ulewy, które bywają epilogiem przeciągającej się depresji. Zawszeć poprawa pogody zazwyczaj następuje rychlej, aniżeli pogorszenie się jej. Ciśnienie wzrasta, całun chmur stopniowo się przeciera; bardzo wysoko pojawia się znowu - stada baranków, tym razem juz tylko w charakterze tylnej straży uchodzącej depresji.

Tak oto wygląda cykl zjawisk, składających się na pogodę. Naturalnie po ukończeniu się jednego - cały proces rozpoczyna się na nowo. Tak zresztą - wszędzie w przyrodzie. Tylko, że wśród zjawisk wszystkich innych niema drugiego, któreby w tym stopniu, co pogoda w Europie Zachodniej, zasłużyło sobie na synonim - zmienności.

“Kobieta współczesna” kwiecień 1927, nr 1, str. 19-20.

animal-1839118_1280

Opłacalność w gospodarstwie kobiecym

Pół żartem, pół serio - wyróżniony kursywą komentarz zza światów, a raczej z późniejszego o dokładnie 92 lata dziś 🙂

We wszelkich gospodarstwach dużych i małych, we wszelkich sadybach i osiedlach, w chatach, dworkach i dworach, jednym słowem wszędzie tam, gdzie warsztatem pracy człowieka jest ziemia i wszystko to, co jest z tą ziemią związane, ustalił się w Polsce zwyczaj, że krowy, nierogacizna, drób i ogród stanowią tak zwane gospodarstwo kobiece. Stąd rola kobiet w naszych gospodarstwach jest nierównie ważniejsza i większa, niż w Europie zachodniej, gdzie gospodarstwo kobiece redukuje się przeważnie do zajęć domowych w znaczeniu dosłownem, a inwentarz, pole i ogród należą przeważnie do mężczyzn. Być może to tylko moje wrażenie, ale chyba już dziś i u nas jest podobnie, więc możemy świętować - choć pod tym kątem dogoniliśmy Zaaaachód. A “Zaaachód”, dlatego że niezależnie od tego, czy słowo to wypowiadałby ktoś sto lat temu czy dziś, wydaje mi się, że na myśli ma jakąś mityczną krainę mlekiem i miodem płynącą. Na dzisiejsze przekładając - socjalem stojącą.

U nas więc kobiety mają znacznie szersze pola działania, a zarazem więcej pracy. Wiadomo, Polki to od wieków nowocześnie wielofunkcyjne - raz Matka-Polka, polska gospodyni, Polka na barykadach... Przytem praca ta jest bardziej różnorodna i trudniejsza do zorganizowania. Chodzi o to, żeby tę pracę uczynić jaknajbardziej produkcyjną i racjonalną, żeby nie doszło do tego, że wykonywa się cały szereg zajęć poprostu siłą przyzwyczajenia, jakkolwiek zajęcia te przestały już być celowemi i pożytecznemi. Mogło zaś to się stać bądź skutkiem tego, że metody pracy tu stosowane są już przestarzałe i nieodpowiadające nowoczesnym potrzebom, bądź skutkiem zmienionych stosunków ekonomicznych.

W tych warunkach praca przestaje już się opłacać. Nie mieszamy się do polityki, każdy ma prawo mieć przekonania takie, jakie chce (oczywiście byle by były zgodne z naszymi :), ale zdajemy sobie sprawę, że niektóre z Pań (te, które raczej częściej skręcają w lewo niż w prawo) mogą się w tym momencie ironicznie uśmiechnąć, znajdując w tym zdaniu sprzed niemal stu lat aż nazbyt bezpośrednie odwołanie do dnia dzisiejszego i pewnych... "zmienionych (nie tak dawno) stosunków ekonomicznych".

Żeby ta praca nie szła na marne, należy co pewien czas, - tem częściej im szybsze jest tętno życia, i im prędzej zmieniają się warunki ekonomiczne - poddawać rewizji swój system gospodarowania, rozważyć, czy jest należycie przystosowany do życia i stwierdzać, czy daje wynik zadawalniający, opłacając ponoszone trudy. Mam nieodparte wrażenie (same wrażenia mnie dopadają w trakcie czytania tegoż tekstu!), że autorka mówi tu przede wszystkim o mężu, na dzisiejsze - o partnerze, o małżeństwie, na dzisiejsze - o związku, o dziatwie - dzisiejszych dzieciach nie wspominając.

Weźmy przykład chów drobiu. Ach, nie, jednak będzie tylko o kurach! 🙂 W końcu zawsze bezpieczniej ukryć się za jakąś metaforą ;p

W każdem gospodarstwie hoduje się kury, w niektórych oprócz kur - kaczki, gęsi, indyki, pantarki. Też nie mam pojęcia, co to pantarki, zaraz otworzymy internety, zapytamy i one nam powiedzą, to Wam wkleję poniżej.

Nie, nie wkleję Wam pantarki, bo wcale nie tak łatwo ją w internetach upolować, ale macie tu perliczkę, a pantarka jest z rodziny perlic, to wyobraźcie sobie takie coś, tylko mniejsze i bardziej czarne 🙂
źródło: dobreradybabuni.pl

Nie można sobie wyobrazić wiejskiego podwórza bez drobiu; każda gospodyni uważa ten dział swojego gospodarstwa za ważny, niejedna bardzo lubi swoje kury, lecz czy dużo znajdzie się takich, które potrafią odpowiedzieć na następujące pytania: czy im się ta hodowla drobiu opłaca i o ile? czy mają dochód ze swych kur i jaki?

Gdyby zaś przeprowadziły kontrolę opłacalności, przekonałyby się może, że tak właśnie prowadzony chów drobiu nie przynosi żadnego dochodu i włożone weń trudy można uważać za zmarnowane. Więc po co to wogóle robić? - Bo jeśli się hoduje drób dla przyjemności, to należy jasno postawić sprawę: chowam kury dla przyjemności, tak jak inni chowają kanarki lub papugi. To zdecydowanie nie jest już tylko o drobiu 😀

W Danji, tym kraju pracy mądrej, wytężonej, zorganizowanej i celowej, gdzie ludzie zdają sobie jasno sprawę ze swych czynności, hodowla drobiu na parohektarowem gospodarstwie stanowi nieraz źródło utrzymania całej rodziny. U nas przeważnie bywa tylko dodatkiem, a niekiedy może być ciężarem. Zastanówmy się, na czem polega ta różnica? Pozwolę sobie zamilknąć na dłużej, bo, czytając poniższe słowa, troszkę duszę się ze śmiechu.

Więc przedewszystkiem: tam wydziela się ilość pokarmu podług ustalonej normy. Ani mniej ani więcej. Daje się zaś go w taki sposób, by ani odrobina nie spadła na ziemie, nie zmarnowała się: w specjalnych korytkach tak urządzonych, że kury wkładają głowy przez szczeble i nie mogą nic wysypywać. Jakżeby się zdziwił taki duński hodowca drobiu, gdyby zobaczył, jak się to odbywa u nas: tradycyjne - “cip, cip, cip…” i całe garście ziemniaków, kaszy czy ziarna, niewyważone, nieobliczone, tylko sypane na ziemię, a potem deptane nogami tłoczącego się drobiu. I to popite wodą z kałuży wypadkowo powstałej po deszczu… Zdziwiłby się również, gdyby spytawszy gospodynię naszą, ile jajek dana kura zniosła w tym roku, otrzymałby taką odpowiedź: “czubata niesie co drugi dzień, a ta czarna już dawno nic nie zniosła” - mało bowiem która gospodyni potrafi dokładnie odpowiedzieć, czy ilość jajek przez rok zniesionych opłaca żywienie danej kury. A przecież to jest najważniejsze. Bo jeśli nie opłaca, to poco się właściwie trzyma taką kurę?

Aby się dobrze orientować w opłacalności drobiu, w każdem gospodarstwie duńskiem rejestruje się każdą kurę i każde zniesione przez nią jajko. Jeśli się nieopłaca trzymanie kury dla jaj - przeznacza się ją do tuczenia. I przy tuczeniu jednak należy obliczyć koszta i zestawić je z ceną, jaką można w danej okolicy otrzymać. Może się okazać korzystniejszą sprzedaż kury chudej, lub zużytkowanie dla siebie.

To samo w gospodarstwie mlecznem.

W wielu gospodarstwach nie prowadzi się zupełnie ani kontroli uzyskiwanego od poszczególnej krowy mleka, ani jego zużytkowania. Nie oblicza się również ani ilości ani wartości paszy, jaką krowy zjadają. Nikt nie wie, czy wartość paszy nie przenosi wartości dawanego przez tę krowę mleka. Dzieje się tak samo jak z kurami: gospodyni spytana, ile krowa daje mleka, odpowie: “dużo”, “mało”, “niewiele”, “sporo”, lecz nie ma dokładnego pojęcia ani o ilości tego mleka, ani tembardziej o jego jakości, to znaczy o zawartości tłuszczu.

Co się tyczy chowu nierogacizny, tej najbardziej rozpowszechnionej gałęzi gospodarstwa kobiecego, to nieraz się zdarza, że przy złym doborze sztuk do tuczenia i nieodpowiednio unormowanemu żywieniu, okres opasania trwa zadługo, obniżając, a niekiedy pochłaniając cały zysk ze sprzedaży karmnika. Dzieje się to dlatego, że gospodyni biorąc od handlarza pieniądze za utuczonego wieprza nie myśli już o tem, ile ją kosztowało jego utuczenie i włożona w to praca tembardziej, że był to nakład nie w gotówce, lecz w naturze, bez obliczania na pieniądze tych ziemniaków, otrąb- i pracy. Dlatego też ma wrażenie, że zarabia, że prowadzi racjonalny, dochodowy chów. Ścisły obrachunek wykazałby może nieraz zupełnie inny stan rzeczy, zniszczyłby złudzenia i doprowadził do zmiany systemu. To jest najlepszy poradnik menedżerski, jaki czytałam od dawna! Dzisiejsze Panie trenerki powinny czytać i się uczyć, jak się robi porządną analizę porównawczą i wyciąga odpowiednie, konkretne wnioski.

Tym to właśnie zagadnieniom racjonalnej organizacji i opłacalności poszczególnych działów gospodarstwa kobiecego zamierzamy poświęcić następne artykuły. Nie wiem, jak Wy, ale ja czekam z niecierpliwością. Daruję sobie komentarze odnoszące się do współczesnych pomysłów zakazujących dojenia krów ;p Byle więcej o kurach i pantarkach!

S. B.

“Kobieta współczesna” kwiecień 1927, nr 1, str. 22.

zkraju

Jubileusz Marji Rodziewiczówny

Pół żartem, pół serio - wyróżniony kursywą komentarz zza światów, a raczej z późniejszego o dokładnie 92 lata dziś 🙂

W sali Ratusza warszawskiego, w dwa rzędy ustawione chorągwie stowarzyszeń, szkół, oddziałów harcerstwa, sala, a zwłaszcza estrada, przybrana zielenią krzewów, kwiaty, światła, muzyka… na schodach harcerki w mundurowych bluzkach przyjmują gości. Zauważyliście, że niby sto lat minęło, ale pod tym kątem nic się nie zmieniło - zawsze na takie wydarzenia biegać muszą ludzie, którzy mają to wpisane w swoje zawodowe obowiązki, a więc oficjele, dzieci, harcerze i dziennikarze? Inaczej chyba nikt by nie przyszedł.

W tych miłych ramach odbyła się dnia 13 marca, o godz. 5 po południu uroczystość jubileuszowa Marji Rodziewiczówny. W tych miłych ramach - patrz: pompatycznej atmosferze.

Przed laty, z zapadłego Polesia, odciętego od świata, przygniecionego ciężką stopą wroga, odezwał się jej głos, wzywający do walki, już nie o niepodległy byt narodu, nie o skarb wolności obywatelskiej, ale choćby o ziemię, o tę podstawę, którą prawa wyjątkowe carskiego regimu postanowiły wyrwać Polakom z pod stóp. Przede wszystkim przepraszamy Polesie, to oni tak sto lat temu pisali, my tylko cytujemy, ale… szczerze? Nie oszukujmy się, i w tym przypadku niewiele się zmieniło.

I odtąd był to stały, powtarzający się nieustannie refren twórczości literackiej Marji Rodziewiczówny. To jedno zagadnienie stało się kanwą, na której szkicowała niestrudzenie silne i pełne uporu, posępne, głuche na wszystko inne postacie poleskich ascetów, bojowników twardych o ostatni fundament polskości w tamtych stronach. Społeczeństwo polskie ukochało tych Czertwanów i te różne Julki i Hanki, trochę cudaczne, bardzo śmiałe i zdecydowanie, z litewskim uporem, trwające przy ziemi. To wiele tłumaczy, na przykład to, że tylko moja babcia ochuje i achuje nad tymi refrenami i nieważne, że jedenasta powieść niemal taka jak druga tylko te Julki i Hanki zamieniają się kolejnością. A, i dla niewtajemniczonych - te jakieś Czertwany, to od nazwiska głównego bohatera jednej z powieści. Dewajtis, ale i tak Wam to nic nie powie :p

Nie zapomniano Rodziewiczównie istotnej zasługi, jaką oddała Polsce, budząc w tych niewymownie smutnych czasach, ideę, choćby tylko takiej walki. Niewymownie smutne czasy - urocza fraza, którą trzeba zapamiętać i której, mam wrażenie, chętnie nauczyłyby się dzisiejsze polskie nastolatki. Nie zapomniano jej nawet w nowych, zmienionych warunkach. I oto zbiegł się tłum, kochających gorącą jej duszę, by ze szczerem wzruszeniem wysłuchać wygłoszonych pod jej adresem przemówień, a zwłaszcza jej słów, istotnie najpiękniejszych, pełnych prostoty, skromności i powagi. Gdy mówiła, że odniesie w swoje strony tę dobrą wieść, iż “Polska swym wiernym sługom po królewsku płaci”, gdy wspomniała o tym ciężkim beznadziejnie okresie historycznym, w którym przyszło jej trwać na cichych, w milczeniu żujących chleb niewoli kresach dawnej ojczyzny, widziało się gorące łzy w oczach młodych kobiet i dziewczątek.

I dlaczego wieczni narzekacze mówią wciąż o braku uczciwości i entuzjazmu w młodem pokoleniu, o jego bezideowości?... Istnie wieczni narzekacze! Ja nie przyłączę się do tego zaszczytnego grona - nasza młodzież realizuje dziś z pasją współczesne idee. Jedno z moich ulubionych: fura, skóra, tablet i komóra! Nie dość, że ambitnie, to i rymy sklecać umieją, taką Rodziewiczównę to na łopatki rozkładają. Choć przyznam Wam się szczerze, że jak sprawdziłam w internetach z jakiej piosenki młodociani wzięli to hasło, to chyba jednak wolałabym na tym zapadłym Podlasiu z litewskim uporem wyrywać ziemię spod ciężkiej stopy carskiego oprawcy.

Przewodniczył uroczystemu zgromadzeniu Zenon Przesmyski. Charakteryzował działalność literacką Rodziewiczówny Zdzisław Dębicki, przemawiał przedstawiciel Ministerstwa W. R. i Ośw. Publicznego, delegaci stowarzyszeń, miast. Obecni byli: Minister Dobrucki, marszałkowie: Rataj i Trąmpczyński. Oczywiście nazwiska te nic nam nie mówią, oprócz tego, że z pompą! Wręczono jubilatce zamknięte w pięknej tece adresy stowarzyszeń miast i miasteczek. Odczytano depesze, z depeszą p. Prezydenta Rzeczpospolitej, na czele. Pompa na całego, dzieci już tam pewnie od godziny umierają z nudów, a harcerze gotują się w mundurach... Czynem, nietylko słowem uczcił autorkę Dewajtisa Sejmik Kobryński, ustanawiając 10 stypendjów dla uczniów niższych szkół rolniczych, pochodzących z pow. Kobryńskiego i dając im nazwę stypendjów im. Marji Rodziewiczówny. A to akurat nie ma co się śmiać, zawsze wzniosła i potrzebna inicjatywa dawać możliwość nauki tym, którzy jej faktycznie potrzebują, a i zapewne dużo lepiej z niej skorzystają niż ci, którzy mają wszystko od razu podsunięte pod nos.

Było na sali dużo, bardzo dużo młodzieży szkolnej. Wniosła ona z sobą to promieniowanie młodości, podobne do promieniowania słońca o wschodzie i ozłociła niem nastrój jubileuszu. Nie ma się co dziwić, przecież lekcji nie mieli.

“Kobieta współczesna” kwiecień 1927, nr 1, str. 15-16.

zteatrow

Z teatrów

TEATR LETNI:

“Epokowy Wynalazek” groteska w 3 aktach J. A. Hertza.

W tym “Epokowym Wynalazku” najniepotrzebniejszy jest wynalazek, a właściwie jest zupełnie niepotrzebny. Przez dwa pierwsze akty mamy przed oczyma miłą, Balucko naiwną farsę - na tyle jednak wesołą, aby bawić publiczność. Trzeci akt staje tak zwaną groteską. Jest to wyraz, który resztkom miłośników prawdziwego teatru, jacy jeszcze pozostali, został gruntownie obrzydzony przez tak zwanych “twórczych” reżyserów.

W obu pierwszych aktach wiemy, że przygłupi, jak przystało na farsę, uczony, profesor (pan Jarszewski) pracuje nad jakimś wynalazkiem, który ma odrodzić ludzkość. Praca ta nie odznacza się niczem innem, jak wyciąganiem za scenę osób autorowi tej komedji niepotrzebnych. Jest to bardzo pomysłowy sposób na exodus i pan Hertz powinien go opatentować. Rzecz jednak właściwie idzie o zupełnie co innego. Istnieje bowiem pani profesorowa - która ma oczywiście, dwie córki - w których równie, oczywiście, kochają się dwaj młodzieńcy. Pani profesorowa, jak przystało na żonę uczonego, ma zasady i postanowiła wydać naprzód zamąż starszą (p. Jasińską), później zaś młodszą (p. Lenerównę). W starszej kocha się świetny asystent - niedojda pana profesora (p. Kurnakowicz), w młodszej zaś dziarski pan Hnydziński, który nie mogąc w inny sposób dostać się do domu państwa profesorstwa, przyjmuje tam posadę… frotera. Nie chcę tu zarzucać panu Hertzowi nieumiejętności obserwacji życia, ale proszę, niech państwo sami osądzą: państwo profesorostwo nie mają czem zapłacić komornego, o czem nas zawiadamia gospodarz domu, pan Orwid, trzymają przytem służącego (p. Rapacki), kucharkę, o której mowa i przyjmują jeszcze frotera, który dzięki małej pomyłce reżyserskiej froteruje dywan.

Ten froter jest zresztą inżynierem i nawet co parę chwil wyciąga z kieszeni dyplom.  Młodszą panienkę poznał na ulicy - zapewne śpiewał przy tem “Spotkamy się na Nowym Świecie”. Ale ja z tego wszystkiego panu Hertzowi zarzutu nie robię. Jedno mi tylko jest przykre - że proscenium Teatru Letniego nie było wczoraj otwarte, i nie słyszeliśmy stamtąd dźwięków orkiestry, grającej piękne melodje pod dyrekcją samego kompozytora, najlepiej pana Franciszka Lehara. Bo przecież jest to czyste libretto operetkowe i dziwię się, że pan Hertz nie zjednał sobie kogoś z lepszych muzyków do współpracy.

Akt trzeci jest typic polish, powtarzam to za pewnym młodym agentem bawełnianych wyrobów, który przybył do nas wprost z Nottinghill. Jak wszyscy lepsi pisarze sceniczni polscy, pan J. A. Hertz, zaszczytnie znany autor “Młodego Lasu”, ma doskonałe pomysły i nie wie, co z niemi wkońcu zrobić. To co było dobrem librettem operetkowym, lub bałucką farsą w dwóch pierwszych aktach, staje się w akcie trzecim przykrym sketch’em makabrycznym. Zdawałoby się, że wszystko już dobrze, że młodzi panowie ożenią się z młodymi pannami, że wytworna pani profesorowa (Rotter - Jarnińska, której należnego jej w Teatrze Narodowym miejsca nikt dotąd nie daje) znajdzie w końcu ukojenie po ustaleniu losu córek…

Ale nic z tego. Tu właśnie wstępuje na scenę epokowy wynalazek profesora-idjoty. Niegodny czci ten matoł wynalazł jakąś maszynę do ożywiania nieboszczyków. Ożywia Aleksandra Trzeciego, Bismarcka… i innych drabów. Gospodarz domu skarży się, że ciągle noszą po schodach nieboszczyków… Są to kawały niesmaczne i niegodne autora “Młodego Lasu”. Czyż koniecznie należało realizować na scenie genjalny wynalazek profesora? Czyż nie można było skończyć tej miłej krotochwili skojarzeniem dwóch par i oświadczeniem profesorskiem, że wynalazku swego realizować nie będzie, ponieważ więcej jest zmarłych sępów, niż orłów? Truposze, trupięta i trupielce należą do Teatru Anatomicznego. Teatr Letni nie jest dla nich stosownym miejscem. Brak Lehara czy Falla, który zresztą już umarł, był jednak dla mnie największym mankamentem tej groteski.

Grano rzecz pana Hertza z rutyną właściwą naszej ruderze z najbrzydszego warszawskiego ogrodu. Reżyser dyr. Chaberski z wrodzonym sobie taktem starał się unikać nieprzyjemnych wzmianek o trupach, i przypilnować artystów, ażeby grali, jak zwykle, à livre ouvert - i to conajmniej na czwórkę.

Wyliczmy najpierw znakomitych rutynistów, a więc pp. Jarszewskiego, niezawodnego Rapackiego, wytworną panią Rotter - Jarnińską, Tomasika, Michalinę Łaską, Lenczewskiego oraz ich satelitów. Pani Aldona Jasińska dała z całym samozaparciem się bałucki typ starzejącej się panny. Byłabym okrutną, gdybym pannie Lenerównie wypomniała jej tremę w pierwszym akcie. Pozatem była bardzo miła i wdzięczna. Jeśli śmiałabym jej coś doradzić, a raczej odradzić - to powiedziałabym, że allegro w djalogu jest przywilejem wielkich artystek. Siły młodsze powinny trzymać się spokojniejszego andante i, proszę mi wierzyć, nie przyniesie to szkody sztuce, a wielką przyjemność publiczności.

Pan Hnydziński wyrabia się na coraz lepszego amanta, a pan Kurnachowicz jest perłą śród najmłodszych komików, jest aktorem myślącym i napewno ma przed sobą wielką przyszłość. Rolę Aleksandra Trzeciego, z genjalną, właściwą sobie siłą charakterystyki odtworzył mistrz Aleksander Zelwerowicz. “Jakby mi ze srebrnego rubla wylazł, tylko, że tamten był bez butelki”, powiedział o nim jeden z moich przygodnych sąsiadów.

Z. P

“Kobieta współczesna” kwiecień 1927, nr 1, str.15.

kobietaczytajacaglowne

Mężczyzn najbardziej pociąga kobieta... czytająca!

Jakie kobiety pociągają mężczyzn? Wydawać by się mogło, że odpowiedź jest oczywista - te o idealnych wymiarach, piękne, zgrabne, zadbane. I słusznie, wygląd ma ogromne znaczenie, zwłaszcza przy momencie poznawania i wyborze partnera. Nie powinien być jednak, i jak się okazuje nie jest, jedynym i najważniejszym kryterium.

Ważniejsze od tego, co na zewnątrz, jest to, co w środku. Zastanawiasz się, co podniesie Twoją atrakcyjność u płci przeciwnej? Twoje postanowienia noworoczne to siłownia, dieta, mniej kawy i cukrów? I bardzo dobrze, lecz najbardziej atrakcyjny dla mężczyzny jest fakt, że masz coś do powiedzenia. Coś mądrego, oryginalnego, interesującego. Lecz, aby zaimponować dużą wiedzą o świecie, sztuce i literaturze, sporcie i technice trzeba... czytać.

Czytanie książek sprawi, że będziesz miała mnóstwo ciekawych rzeczy do powiedzenia i będziesz umiała prowadzić interesującą konwersację, a to przecież bardzo przydatne choćby na randce czy rozmowie kwalifikacyjnej. Przypomnij sobie, jak szybko kończą się tematy do rozmowy na tym pierwszym, najbardziej stresującym spotkaniu. A gdybyś tylko przeczytała tę lekturę, która od miesięcy zalega na Twojej półce…. może nawet okazałoby się, że i on też ją przeczytał? I już mamy dobry grunt do długiej, fascynującej rozmowy

Czytanie nie tylko rozwija wyobraźnię, wzbogaca słownictwo i rozwija sprawność językową. Jest nie tylko świetną rozrywką i relaksem. Okazuje się, że jest także najlepszym nauczycielem. Wiedzy o świecie, tolerancji, myślenia, porównywania, obycia. A także lekarstwem! Czytanie rozwija bowiem mózg, zachowuje też jego dobrą kondycję na całe lata i pozwala na zachowanie sprawnej pamięci w sędziwym wieku.

Tak więc kobieta, która trzyma w dłoni książkę staje się dwa razy bardziej atrakcyjna niż bez niej. U mężczyzn działa to podobnie. Być może w dzisiejszych czasach jest nawet tak, że czytający mężczyzna zyskuje “plus dziesięć do atrakcyjności”. Dlatego też, drodzy chłopcy nie płaczcie, że nie macie urody Brada Pitta i drogie panie nie biadajcie, że w lustrze raczej nie odbicie Angeliny - nie wszystko stracone! Biegnijcie do biblioteki czy księgarni, weźcie do ręki książkę i uwierzcie, że czytanie jest sexy. Może lektura wciągnie Was tak bardzo, że usiądziecie na przystanku zaczytani i a nuż dosiądzie się urocza blondynka, która z ciekawością spojrzy Wam przez ramię, aby sprawdzić, po jaką pozycję sięgnęliście. Albo sympatyczny brunet będzie miał idealny pretekst, żeby zagadnąć! W końcu pamiętajcie - od czytania do zakochania jest tylko jeden krok! A mężczyzn pociągają najbardziej kobiety inteligentne, a więc oczytane;)

O nas

Kobieta z klasą to miejsce dla nieidealnych kobiet, które chcą prawdziwie i szczęśliwie żyć, ciesząc się najdrobniejszymi rzeczami. Pokazujemy Wam inspirujące książki, filmy, publikacje i inne „babskie zajęcia', które być może skłonią was do wyjścia, z często pozornej, strefy komfortu i rozpoczęcia życia na własnych warunkach. Bo w życiu nie zawsze chodzi o to by było stabilnie. Ważne żeby żyć prawdziwie i w zgodzie z własnym ja.

Kontakt

Kontakt:
Joanna Wenecka-Golik
kontakt@kobietazklasa.pl
+48 600 326 398

Copyright 2019 WebSystems ©  All Rights Reserved