halloween

Halloween - święto wcale nie amerykańskie

Święto Halloween, obchodzone z 31 października na 1 listopada, wzbudza u nas wiele kontrowersji. Obchodzić, bo to świetna zabawa rozwijająca u dzieci wyobraźnię czy absolutnie nie, bo to groźne igranie z siłami nie z tego świata?

Powszechnie uważa się, że święto to pochodzi z Ameryki i stamtąd tradycja jego obchodzenia dotarła do nas. O ile drugi człon twierdzenia jest prawdą, o tyle pogląd, że Halloween jest świętem rdzennie amerykańskim jest błędne. Historia tego święta sięga bowiem dawnych pogańskich tradycji zachodniej Europy.

Celtyckie Samhain

Kilka wieków przed naszą erą tereny dzisiejszej Anglii, Irlandii, Szkocji, Walii i północnej Francji zamieszkiwał lud Celtów. Czas przełomu października i listopada stanowił dla nich czas przejścia – ze starego do nowego roku, a także od lata ku zimie. Był również momentem, w którym doroczny, obracający się krąg świata żywych zazębiał się z kręgiem świata umarłych. Samhain było zatem jednym z czterech najważniejszych świąt obchodzonych przez ten lud.

Celtyccy druidzi wierzyli, iż w dzień Samhain zacierała się granica między zaświatami a światem ludzi żyjących. W związku z tym duchom, zarówno złym, jak i dobrym, łatwiej było się przedostać do świata żywych. Niektóre duchy przodków czczono i zapraszano do domów. Znacznie częściej, aby nie dopuścić, by złe duchy zamieszkały w domach, a nawet wcieliły się w żyjących, odstraszano je i wskazywano im drogę powrotną przez wrota umarłych za pomocą wygaszenia domowe paleniska, rozpalania ognisk na wzgórzach. Feralną noc spędzano na świeżym powietrzu hałasując i tańcząc, rzucając w ogień kości i zwierzęce resztki. Druidzi przebierali się w czarne stroje oraz duże maski z rzepy, brukwi. Niektórzy badacze sądzą, że właśnie od tej praktyki wywodzi się zwyczaj przebierania się w ów dzień w dziwaczne stroje i zakładanie upiornych masek.

Staroangielskie słowo „Hallow” oznaczało „święty”. A zatem „All Hallows’ Day” to „dzień wszystkich świętych”, dzień ku czci zmarłych świętych i męczenników. Wieczór poprzedzający ten dzień był nazywany „All Hallow Eve” (dosłownie „wieczór wszystkich świętych”), co później skrócono do „Halloween”.

Pogańska scheda

W I w.n.e Celtowie zostali stłamszeni przez Rzymian. Celtyckie praktyki przedostały się jednak do starożytnej kultury romańskiej i pozostawiły w niej niezatraty ślad. Najprawdopodobniej za pontyfikatu papieża Bonifacego IV pojawia się tradycja dorocznych obchodów dnia Wszystkich Świętych dla upamiętnienia męczenników, a już w VIII wieku wigilię wszystkich zmarłych/świętych (nazwa pochodząca od staroangielskiego zwrotu All Hallows’ Eve) zaczęto oficjalnie obchodzić w rzymskim Kościele. Dzień Wszystkich Świętych ustanowił papież Grzegorz III (731-741).

W 835 r. cesarz Ludwik Pobożny nakazał świętowanie tych dwóch dni - 31października i 1 listopada na całym podległym mu terytorium, czyli z grubsza biorąc – na obszarze obecnego Zachodu. Półtora wieku później opat Odylon z Cluny zaczął co roku modlić się za zmarłych mnichów opactwa właśnie w te dni. Każdego 2-ego listopada, w dzień następujący po dniu Wszystkich Świętych, żyjący mnisi wspominali z imienia mnichów zmarłych. Zakonnicy szybko roznieśli ten obyczaj po klasztorach całej Europy. Z czasem modlitwa „za dusze” (stąd nazwa: Dzień Zaduszny) wyszła też poza klasztorne mury.

Celtowie próbowali obłaskawić złe duchy za pomocą słodyczy. Później Kościół zachęcał wiernych, żeby w wigilię Wszystkich Świętych chodzili od domu do domu i prosili o coś do jedzenia, oferując w zamian modlitwę za zmarłych. Praktyka ta przerodziła się potem w halloweenowy zwyczaj znany jako „cukierek albo psikus”.

Wszystko przez Irlandczyków

Jak powszechnie wiadomo pierwsze zaczątki współczesnej Ameryki to sprawka w dużej mierze tysięcy irlandzkich emigrantów. W XIX w. przenieśli oni także ze sobą do Stanów zmodyfikowany obrzęd Samhain, już pod nazwą Halloween. Z czasem zmieszają się one z podobnymi zwyczajami emigrantów z Wielkiej Brytanii, Niemiec, a także Afryki i innych rejonów świata.

W latach dwudziestych i trzydziestych w Stanach upowszechniły się pochody organizowane w dzień tego święta. W ten sposób moda na Halloween dotarła do prawie każdej amerykańskiej rodziny, oczywiście w formie pozbawionej już jakichkolwiek religijnych odniesień. 

wieczór-Kobieta-z-klasą-III

Kobiety, wino i... savoir-vivre - I spotkanie Kobiet z klasą

Szkoleń, coachingów, spotkań, na których występują przeróżni mówcy, jest teraz w ofercie rynkowej co nie miara. Ale my chciałyśmy czegoś innego, wyjątkowego. Pomysł na wieczór był prosty: kameralna atmosfera, merytoryczne szkolenie, nietypowe miejsce i wspaniali goście.

Wyszło nam 2 w 1 - przyjemne z pożytecznym. Udało nam się nawiązać współpracę ze wspaniałymi kobietami z krakowskiego stowarzyszenia Kobiety i wino i do programu szkolenia z savoir-vivru dołączył kolejny punkt - wino. Bowiem niby prosta sprawa jak się z winem obchodzić, a już pić to w ogóle!

Okazuje się jednak, że nie! Tak jak niby oczywistą sprawą jest to jak siadamy na krześle, jak posługujemy się sztućcami, jak rozmawiamy z innymi ludźmi, tak i z winem powinno być łatwo. A figa! Stąd nasze szkolenie - prawdziwa kobieta z klasą, żeby nie użyć wielkiego słowa - dama, którą tak naprawdę w głębi serca każda kobieta chciałaby być, musi wiedzieć jak obchodzić się nie tylko ze sobą i innymi ludźmi, ale i z winem!

Tuż po przywitaniu przez gospodynię i sprawczynię całego zamieszania, naszą Redaktor Naczelną, wszystkich gości, specjalistów oraz ekipy z Piwnicy pod Baranami, szkolenie rozpoczęła dr Irena Kamińska-Radomska. Pani Ireny nie trzeba przedstawiać, jest nie tylko najwyżej klasy specjalistą od savoir-vivre'u i stosunków międzynarodowych, wykładowcą na różnych uczelniach, ale od jakiegoś czasu bierze także udział w telewizyjnym programie "Projekt Lady". Tym bardziej jesteśmy dumne i szczęśliwe, że jest ambasadorką naszego portalu!

Nie możemy zdradzić zbyt wielu szczegółów, bo to tajemna wiedza, którą posiadł ten, kto był na spotkaniu, ale możemy uchylić małego rąbka tajemnicy, o czym opowiadała nasza specjalistka. Pani Irena skupiła się na kłopotliwych i newralgicznych sytuacjach, które świadczą o nas w bardzo konkretny sposób. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, ile można wyczytać i ile można wskórać uściskiem dłoni, umiejętnym włączeniem się do rozmowy i odpowiednią autoprezentacją. Oprócz wykładu i przekazania nam konkretnej puli wiedzy, były też małe ćwiczenia i test, żebyśmy dobrze zapamiętali odpowiedź na pytanie czy podnosimy widelec, który upadł nam w restauracji albo czy wypada poczęstować się winogronami leżącymi tuż obok serów na szwedzkim stole. Każdy, kto chciał, mógł zadać pytanie naszej ambasadorce, skomentować podawany przez nią przykład lub opowiedzieć o swoim własnym doświadczeniu. A z takiej opcji goście często korzystali, dzięki czemu podczas spotkania panowała sympatyczna i niczym nie skrępowana atmosfera. No, prawie niczym, bo oczywiście każdy zachowywał przyzwoite maniery i zasady savoir-vivre'u.

Po dwugodzinnym szkoleniu czekała nas jeszcze druga opowieść, nie mniej przyjemna i interesująca. Tym razem kolejne dwie godziny spędziliśmy, podróżując po winnicach całego świata. Jedna z najlepszych polskich sommelierek, pani Anna Bocheńska, roztoczyła przed nami widoki i zapachy południowej Doliny Rodanu, hiszpańskiego regionu Penedes i słonecznego, włoskiego Veneto. Jako aperitif pani Ania zaserwowała nam rześką, wytrawną, musującą hiszpańską Cavę, żebyśmy mogli porównać ją sobie z pierwszą poważną pozycją na naszych stolikach - włoskim Prosecco o owocowym aromacie, z wyraźnym akcentem brzoskwini, zielonego jabłka i akacji. Później było tylko lepiej - nowozelandzkie Sauvignon Blanc z aromatami limonki, mango, czarnej porzeczki i agrestu, które niezwykle zmienia swój smak w zależności od tego, co do niego skosztujemy - ale co kosztowaliśmy to nasza słodka tajemnica;) Dużym zaskoczeniem wieczoru była polska propozycja - orzeźwiające różowe wino z winnicy Turnau. Degustację zakończyliśmy dwoma, mocnymi czerwonymi winami wytrawnymi.

Pani Ania zupełnie przeniosła nas w swój świat. Nie tylko nauczyła wina otwierać, kosztować, przechowywać, czytać etykiety, ale także zdradziła sekrety swojego fachu.

Wieczór oczywiście odrooobinkę nam się przedłużył, bo nikt nie chciał wracać do domu, wszyscy najpierw zasłuchani i zaabsorbowani tematami, potem dopytywali o szczegóły i poszczególne sytuacje. Goście zostali pożegnani małymi upominkami nie tylko przez nas,; nasza ambasadorka tak jak każdego z gości przywitała z osobna (prawie wszystkie imiona zapamiętując!), tak również z każdym naszym gościem się pożegnała!

Opinie gości o wieczorze:

Pani Patrycja: "Spotkanie naprawdę było super 🙂 Uważam, że to bardzo ciekawy pomysł - oba tematy były interesujące. To że udało się połączyć dwie dziedziny i spotkać dwie różne, ale urocze i profesjonalne osoby, to dodatkowy atut. Pomysł na pewno godny powtórzenia."

Pan Piotr: "Do spotkania organizowanego przez kobiety dla pań, podchodziłem sceptycznie. Na początku czułem skrępowanie, że może jako mężczyzna nie powinienem brać udziału. Jednak ostatecznie zdecydowałem się uczestniczyć i to była świetna decyzja. Oprócz mnie, było również kilku innych mężczyzn na sali. Samo spotkanie przebiegało w bardzo miłej, przyjaznej atmosferze. Ogromna dawka wiedzy, znajomości na rzeczy i uśmiechu. Spotkanie zostanie przeze mnie zapamiętane na dłuuugi, długi czas. Myślę, że zamiast żyć uprzedzeniami, należy brać z życia to co najlepsze, również od kobietazklasa.pl."

Pani Ewa: "Klimatycznie i sympatycznie, spotkanie w ogóle nie było nadmuchane. Wszyscy zachowywali się z klasą, ale nie w sposób krępujący, wręcz przeciwnie, wcale nie było sztywno! Pani Irena Kamińska-Radomska - fachowiec w najlepszym wydaniu. Mówiła do nas dwie godziny, a wszystko było tak interesujące i tak lekko opowiedziane, że nie trzeba było się nawet za bardzo skupiać, żeby zapamiętać podstawowe zasady zachowania i w sytuacji biznesowej, i przy stole, i w restauracji. Bardzo przydatne na co dzień informacje. Do tej pory nie zwracałam uwagi na pewne swoje zachowania i fakt, jak ktoś obcy może je odbierać. Od tego wieczoru zdecydowanie będę!"

_DSC8042_1

Piękna, bo zdrowa - przed nami X-ta edycja kampanii Kwiatu Kobiecości

W tym roku Fundacja Kwiat Kobiecości organizuje X- tą edycję kampanii przeciwko rakowi jajnika. Ze względu na jubileuszowy charakter wydarzenia została zmieniona dotychczasowa koncepcja i ambasadorami projektu zostali Panowie! Twarzami tegorocznej odsłony kampanii są: Cezary Pazura, Maciej Orłoś, Łukasz Konopka, Dawid Kwiatkowski i Andrzej Piaseczny. Kwiat Kobiecości oprócz tego, że ma piękną nazwę i równie uroczą założycielkę, Idę Karpińską, która swoją walkę z rakiem szyjki macicy wygrała w 2003 roku, spełnia też wspaniałą misję - przeciwdziała rakowi szyjki macicy, propaguje profilaktyczne badania ginekologiczne oraz przede wszystkim zwiększa świadomość Polek na temat nowotworów kobiecych narządów płciowych i profilaktycznych badań ginekologicznych. A to one właśnie są niejednokrotnie jedyną szansą na uratowanie życia kobiety. Więcej informacji o wszystkich działaniach Fundacji będzie można znaleźć na:
https://www.facebook.com/kwiatkobiecosci/

Polecamy też serdecznie udzielony Kobiecie z klasą wywiad z dr n. med. Tadeuszem Oleszczukiem, który z Kwiatem Kobiecości współpracuje od lat:

http://kobietazklasa.pl/kobieta-wspolczesna/w-ponad-75-jest-to-juz-choroba-zaawansowana/

oscarymain

Największe oscarowe faux pas w historii

Mamy Oscarowy tydzień, więc i u nas garść celebryckich wspomnień, a co, czemu nie! Przecież nikomu nie zaszkodzi, kiedy delikatnie uśmiechniemy się, czytając, że pięknej, zgrabnej, utalentowanej aktorce z przystojnym, bogatym mężem u boku też czasem może delikatnie powinąć się noga. A jak jej na czerwonym dywanie może, to czemu nam na szarym chodniku nie? 🙂

Pierwsze rozdanie tej najbardziej znanej na świecie nagrody odbyło się równo 90 lat temu. Biorąc pod uwagę, że noc wręczenia Oscarów jest jednym z najgoręcej wyczekiwanych medialnych wydarzeń, że biorą w niej udział najsławniejsi na świecie aktorzy, filmowcy i dziennikarze, a sama nagroda pokryta jest 24-karatowym złotem, w osłupienie wprawia dziś fakt, że pierwsza gala trwała… 15 minut, a niektórzy goście zaczęli ją opuszczać jeszcze przed jej zakończeniem. I bynajmniej nie miało to nic wspólnego z modowymi wpadkami, przemówieniami-manifestami czy niesmacznymi żartami prowadzących, o których opowiemy Wam co nieco w tę słoneczną na szczęście środę.

Film, który dostał Oscara, ale… go nie dostał - tzw. “La La Land/ Moonlight mistake”

27 luty 2017 roku. Zapamiętajcie tę datę, bo jest naprawdę wyjątkowa i przeszła do historii wręczania Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej jako jedna z największych kompromitacji. Wyobraźcie sobie Dolby Theatre skąpane w światłach reflektorów, czerwony dywan i kotary, cała śmietanka amerykańskiego aktorstwa na widowni, tu Jessica Biel błyśnie biżuterią od Tiffany, tam Emma Stone zakręci frędzlami od Givenchy Haute Couture. Szampan w dłoni gości, popcorn w misce widzów przed telewizorami, oczy całego świata zwrócone na scenę, na której słynna ekranowa para Bonnie i Clyde - Faye Dunaway i Warren Beatty - za moment wręczą Oscara za najlepszy film 2017 roku. Wszyscy wstrzymują oddech, a Faye Dunaway z uśmiechem ogłasza, że najważniejsze wyróżnienie tego wieczoru otrzymuje… “La la land”! To siódma statuetka dla tego musicalu tej nocy, także nikt już nawet nie jest specjalnie zaskoczony, cała ekipa znowu zbiera się, żeby tłumnie wyjść na scenę. Wzruszenia, radości, podziękowania. W pewnym momencie do mikrofonu przedziera się producent musicalu - Jordan Horowitz. Mina wskazuje na to, że coś nie tak, w ręku trzyma biały kartonik, który pokazuje do kamery i woła: “To błąd. Moonlight, to wy zdobyliście Oscara za najlepszy film”.

fot. Mark Ralston/ AFP/ Getty Images

Nie wiadomo, jak doszło do błędu, który nigdy wcześniej w historii Oscarów nie miał miejsca. Okazało się, że nie było to do końca winą odczytujących werdykt, ponieważ mieli na kartce napisane: “Emma Stone, La La Land”. Nie było to też winą Emmy Stone, która w momencie wypowiadania przez Bonnie: “La La Land”, kartę z informacją o wygranej nagrodzie w kategorii najlepsza aktorka pierwszoplanowa miała już w ręku. Najprawdopodobniej więc Clyde otrzymał duplikat koperty z werdyktu sprzed 10 minut. Przeczuwał, że coś jest nie tak, w zasygnalizowaniu problemu ubiegła go jednak jego filmowa partnerka i wyszedł skandal na cały świat.

Wyrzekam się Oscara. Z egoistycznych pobudek - Marlon Brando i Indianie

W 1973 roku nikt nie ośmieliłby się sprzeciwić postaci trzęsącej filmowym Manhattanem. Dlatego i Amerykańska Akademia Filmowa nie ośmieliła się wręczyć nagrody za pierwszoplanową rolę męską komu innemu niż Ojcu Chrzestnemu. Jak jednak na Don Corleone przystało, postanowił on wzgardzić złotą nagrodą i jej nie przyjąć. Na znak protestu przeciwko dyskryminacji Indian i ich fałszywemu przedstawianiu w westernach nie wyszedł na scenę i nie przyjął Oscara. Zamiast niego przemówiła młoda “Indianka” Sacheen Littlefeather. W trakcie czytania orędzia przygotowanego przez odtwórcę roli Dona Corleone, Marlona Brando, dostała aplauz i została też wygwizdana. Wściekły John Wayne powstrzymywany był nawet przez ochronę, by nie narobić na gali porządnej jatki rodem z prawdziwego westernu. Jak to mówią: gdy kota nie ma, myszy harcują. Choć ten kot schował na moment głowę w piasek, kiedy okazało się, że w przepięknym indiańskim stroju nie wystąpiła przed kamerami rdzenna Amerykanka, a aktorka Maria Cruz.

Nie szata zdobi człowieka, szczególnie na Oscarach powinni o tym wiedzieć

Działo się w tych latach 70-tych, oj działo! Rok po zwróceniu uwagi na sprawę rdzennych mieszkańców Ameryki przez Marlona Brando, a więc w 1974 roku,  jeden z uczestników gali również postanowił zwrócić uwagę... Tym razem nie za bardzo wiadomo na co, prawdopodobnie na siebie, a dokładniej na swoje co nieco. W momencie kiedy brytyjski aktor, David Niven, miał właśnie oznajmiać, kto dostaje Oscara za najlepszy film, po scenie przebiegł… goły mężczyzna. Zidentyfikowano go chwilę później jako fotografa Roberta Opla. 33-letni Opel dobrze znany był w prominentnym światku artystycznym jako aktywista na rzecz homoseksualizmu. Tak też, jako protest przeciwko ograniczaniu swobody seksualnej przez amerykański rząd, interpretuje się jego znak Victorii, z którym dumnie przemierzał scenę. Nie do końca wiadomo, jak dostał się na tył sceny; mówi się nieoficjalnie, że jego “przebieżka” przed kamerami była wyreżyserowana, nie mniej całe zamieszanie nie zbiło z tropu odpowiedzialnego za przeczytanie werdyktu Davida Nivena. Ze stoickim spokojem skomentował on oscarowego nudystę: “Czyż nie jest fascynującym, że prawdopodobnie jedyny śmiech, jaki jest w stanie wywołać ten mężczyzna, jest spowodowany pokazaniem “małego” (dosł. showing his shortcomings)”. Było to o tyle podwójnie nieświadomym docinkinkiem, iż Opel zaczynał się wtedy bawić w bycie… komikiem. Nikomu jednak nie było do śmiechu, kiedy pięć lat później został zastrzelony przez dilerów w swojej galerii promującej sztukę gejowską… którą otworzył dzięki staniu się na moment sławnym z tego niesławnego epizodu.

Wcale nie wypada obejrzeć filmu, zanim się go nagrodzi

Oscarom od lat wiele się zarzuca. A to dramatyczni prowadzący, a to polityczni zwycięzcy, a to nadmuchane, za długie przemówienia, jakiś okruszek na dywanie i za mało bąbelków w szampanie… a czasem zdecydowanie za dużo. Ale aktorom czy organizatorom wiele można wybaczyć, w końcu wszyscy jesteśmy ludźmi. Absolutnie nie do wybaczenia jest jednak skrajna niekompetencja, bo chyba nie lenistwo czy głupota, którą pochwalili się w 2014 roku dwaj członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej, którzy, przypomnijmy, będąc odpowiedzialnymi za wybór zwycięzców, nie obejrzeli filmu, który wskazali jako najlepszy w roku 2013. Według nich świadomie powstrzymali się przed obejrzeniem “Zniewolonego”, ponieważ dotarły do nich głosy, że jest… zbyt mocny i niepokojący. A zagłosowali właśnie na niego ze względu na społeczne znaczenie tego filmu. Szkoda, że nie wzięli pod uwagę, jak duże znaczenie społeczne ma wykonywanie swoich podstawowych obowiązków, za które się jest odpowiedzialnym.

Jednym z największych modowych faux pas zaprezentowanych na gali oscarowej było przebranie łabędzia, które w 2001 roku zaprezentowała na sobie Björk. Na przezroczysty kombinezon nałożoną miała gęsto marszczoną tiulową sukienkę, która zakończona była szyją łabędzia, a w ręce trzymała torebkę imitującą łabędzie jajo.

Na szczęście nadajemy z pięciosekundowym opóźnieniem

Gala wręczenia Oscarów w  roku 2011 była co najmniej dziwna. Prowadzącemu wraz z Anne Hathaway to wydarzenie Jamesowi Franco zarzucono nie tylko niemal paraliżujące go upalenie, ale bezlitośnie wyśmiano go za udawanie Marilyn Monroe. Z kolei odbierająca statuetkę za najlepszą drugoplanową rolę kobiecą Melissa Leo była tak zszokowana faktem nagrodzenia jej, że w historię anegdot o wręczeniu Oscarów wpisała się tylko jednym - bo cała jej przemowa była raczej nudna i zbyt emocjonalna - przekleństwem. Rozglądając się po całej widowni, której ilość jakby nagle ją przeraziła, rzuciła: “ Jak oglądałam Kate Winslet dwa lata temu odbierającą Oscara, wyglądało to k...wsko łatwo!”. Na szczęście nauczeni wieloma wpadkami z poprzednich lat organizatorzy, woleli od 2003 roku dmuchać na zimne. Od tego czasu transmisja z tego wydarzenia opóźniana jest o 5 sekund, żeby cenzorzy, tak jak w tym przypadku, mogli odpowiednio zareagować.

Uroczystość wręczenia Oscarów odbywa się co prawda co roku, każda z nich jest jednak zupełnie niepowtarzalna. A to ktoś się potknie i wejdzie na słupek, jak Jennifer Lawrence, a to zacznie robić na scenie pompki, jak Jack Palance, a to gonić po krzesłach i skakać po scenie, jak Roberto Benigni. W zasadzie - co Oscary to faux pas, ale to powoduje, że jeszcze bardziej je kochamy 🙂

retromain

Taki kabaret tylko w Krakowie!

Czasami mieszkamy w jakimś miejscu, w ogóle nie znając jego zakątków, a które zdecydowanie warto odwiedzić i poznać. Wiadomo, że Kraków jako miasto królewskie, wiekowe i zabytkowe, a równocześnie wciąż tętniące życiem i rozwijające się w szybkim wielkomiejskim tempie, ma takich urokliwych zakamarków mnóstwo. Jednym z nich jest miejsce gdzieś pomiędzy Starym Miastem a Kazimierzem, które sprawia, że odbywamy podróż w czasie. Przekraczając próg Klubu Cabaret, przenosimy się do czasów międzywojnia, które olśniewa blaskiem kandelabrów przyćmionych dymem z cygaretek i ulatniających się z kieliszków bąbelków szampana.

Z bogatej oferty wydarzeń Cabaretu udało mi się jeszcze przed Świętami załapać na program Retromania, który zdecydowanie przenosi w rytmy lat 50-tych ubiegłego wieku. Dzięki  kameralnemu towarzystwu i fenomenalnej oprawie na godzinę można zanurzyć się w zupełnie innym świecie. Wyobraźcie sobie wnętrze w stylu lat 20. XX wieku. Na ścianach lustra w złoconych oprawach, wiszące epokowe abażury z charakterystycznymi frędzlami, czerwone i czarne zasłony. Przyciemnione światło, lecący w tle chrypiący głos Louisa Armstronga, sala ze stolikami nakrytymi obrusami. Nic tylko, zamówić wino i usiąść z pojawiającym się samoistnie na ustach uśmiechem.

Wtem stare, wyglądające na pamiętające czasy Zielonego Balonika, reflektory zostają skierowane na wyznaczone miejsce na sali, muzyka zaczyna grać głośniej. Zza kurtyny wyłania się młoda dziewczyna, która czaruje głosem. I robi się coraz milej, coraz bardziej epokowo, co piosenka to inny absolutnie urzekający strój i głos – to błyszczące cekiny i kokarda we włosach, to czarny kapelusz i opinająca sukienka. Serduszko zaczyna mi pukać w rytmie cza-cza, by zaraz potem melancholijnie rozmyślić się nad tym, że „był kiedyś w naszym życiu taki ktoś, kogo już nigdy nie zapomnimy”, pomimo że czas jesieni i pokoju numer osiem, o którym śpiewała Sława Przybylska już dawno minął. Przyznam się Wam, że nie spodziewałam się takiego poziomu śpiewania. Piękne, czyste głosy Małgorzaty Śliwy, Diany Kaczor, Magdaleny Różowicz i Barbary Lorenzetti bez problemu poradziły sobie z oryginałem Marii Koterbskiej czy śpiewającej o miłości w Portofino Anny German. Jedyny z występujących panów, Grzegorz Brus, męski głos-perełka z iście kabaretowym zacięciem, piosenką „Wio, koniku!...” wywołał u gości jakimś cudem jeszcze szerszy uśmiech na twarzy.

Wisienką na torcie tego cudnego wieczoru stało się zdarzenie losowe, lecz z szatańskim rozmysłem zaplanowane przez zacnego kawalera, który postanowił w tym dniu i w tym miejscu się… oświadczyć! Okazało się, że siedząca obok przy stoliku elegancko ubrana para młodych ludzi i czający się gdzieś po kątach fotograf-widmo nie byli tacy odświętni bez przyczyny. Wyobraźcie więc sobie teraz cały entourage ze świecami, wspaniałą oprawą muzyczną, strojami, przepyszną kolacją, winem i czerwonymi kwiatami i jedyne słowo na świecie, jakie ten młody mężczyzna chciał wtedy usłyszeć. Uwaga, spoiler, tak, dziewczyna oczywiście powiedziała upragnione przez dwoje: „Tak!” i popłakała się ze wzruszenia. Czemu zdecydowanie nie ma się co dziwić, każdemu obecnemu wtedy gościowi i ekipie scenicznej zakręciła się w oku łezka.

Nie opowiadam Wam więcej. Bo szkoda języka. Mówiąc po naszemu - weźcież i chodźcież! Cabaret to wyjątkowe miejsce na mapie tego krakowskiego grodu. Troszkę nasze krakowskie, ale i bardzo francuskie, cudne i fantastyczne! Rzadko zachwalam, ale ten lokal to perełka. Ma bogatą ofertę spektakli i programów wokalnych, więc zdecydowanie jest w czym przebierać. Jeżeli nie wiecie, co zrobić ze sobą w jeden z noworocznych styczniowych i lutowych wieczorów, już wiecie – przenieście się w zupełnie inny, zaczarowany świat!

Klub Cabaret

Kraków, ul. Krakowska 5

O nas

Kobieta z klasą to miejsce dla nieidealnych kobiet, które chcą prawdziwie i szczęśliwie żyć, ciesząc się najdrobniejszymi rzeczami. Pokazujemy Wam inspirujące książki, filmy, publikacje i inne „babskie zajęcia', które być może skłonią was do wyjścia, z często pozornej, strefy komfortu i rozpoczęcia życia na własnych warunkach. Bo w życiu nie zawsze chodzi o to by było stabilnie. Ważne żeby żyć prawdziwie i w zgodzie z własnym ja.

Kontakt

Kontakt:
Joanna Wenecka-Golik
kontakt@kobietazklasa.pl
+48 600 326 398

Copyright 2019 WebSystems ©  All Rights Reserved