Rodzina Państwa Bille cz. 9

ROZDZIAŁ V-ty

CYRK.

Kucyki, słonie, dromadery. Clown goni różowego motyla. Znakomici gimnastycy w trykotach uwijają się aż pod sufitem. Publiczność nader dobrana: lornetki, laski angielskie, kapelusze z kwiatami. Wstęgi powiewają. Można się domyślić istnienia orkiestry. Stary jegomość, stara dama; on się śmieje, ona gniewa. On mówi: “widziałem już!”, a ona: “Jeszcze nie byłam w cyrku Stephensona!” Całe Pont sur - Loire zna ten afisz.

Nowinę ową przyniosła pani Bille. Miała też olbrzymie powodzenie. Każdy na swój sposób wyrażał radość. Emma bezustannie skakała na lewej nodze. Pan Bille gwizdał jakąś podejrzaną melodję. Zaraz przeniknęła nawet do kuchni.  Wyraźniej rozlegały się uderzenia tasaka.

Natychmiast dowiedziano się najdrobniejszych szczegółów. Pan Leduc wydzierżawił swój plac za cenę stu franków dziennie. Cyrk da tylko cztery przedstawienia. Kucyki, prawdziwe cacka na etażerkę, wyróżniały się niezwykłą śmiałością. Szybko podbiegano do okna, gdy stajenny prowadził je do wodopoju. Główny jednak zachwyt wzbudzały wozy. Składano dłonie na widok zasłon, klamek u drzwi, i doniczek rezedy na lilipucich oknach.

-Daje to przedsmak przedstawienia - mówił Chantevielle, cukiernik.

Budowa cyrku posuwała się szybko. Rusztowanie podobne było do sieci ogromnego pająka.

Pan Bille spędził całe popołudnie w oknie; nie podejrzewano go o lekkomyślność, zaopatrzył się w cztery dzienniki. Nad wieczorem oznajmił z triumfem:

-Powiadam wam, że naciągają płótna!

 Domyślano się ciekawych szczegółów. Toussel’owie, Duboss’owie, Severin’owie wszyscy zgodzili się na wspólny projekt spędzenia wieczoru w cyrku. Anekdoty krążyły, zyskiwały wiarę. Niektórzy twierdzili, że pan Stephenson jest jednym z najbogatszych ludzi Nowego Świata.

 Dla wszystkich tych pań była to okazja zrobienia wielkiej toalety. Jednak elegancja ich nie zajaśniała od razu pełnią blasku. W maju wieczory są chłodne. Panie przybyły więc otulone w szale, gazy, a były wtem przebraniu tak niepodobne do siebie, że tłoczące się u progu dzieci powitały je okrzykami i drwinami. Gdy zajęły już miejsca, żadna z nich nie żałowała wystrojenia się w jasny stanik, lub szpilki ze sztucznemi brylantami, które ładnie odbijały od ponsowych aksamitnych plis, błyszczących haftów, i gazowych motyli.

Powszechna wesołość zdawała się zapalać nowy potok światła; po arenie, chrapiąc, uwijały się koniki, na grzbietach ich, siedziały istotki drobne, strojne, ruchliwe, trzymając się za grzywy, pędziły śród nieustannego trzaskania z biczów. Następnie wielki słoń poważnie zasiadł do obiadu; pod brodą miał zawiązaną serwetę i posługiwał się trąbą z niesłychaną ostrożnością. Potem dwa niedźwiedzie skrzeczały na konrabasie. Wachlarze były w ciągłym ruchu. Dyskretnie tłumiły niewczesną radość, którą wzbudzały nazbyt ekscentryczne piruety. Uderzano nimi po palcach, gdy het, pod pułapem, zawieszeni na drżących linach, przewijali się zwinni, wspaniali akrobaci w zielonych trykotach, i ze swobodnym uśmiechem poprzez przepaść posyłali publiczności uprzejme powietrzne pocałunki.

Pan Bille poddaje się urokowi chwili. Te trykoty odmłodziły mu duszę. Uprzejmie zaprasza panie na lody. Panie nie kryją swego uwielbienia dla jego uprzejmości.

D.c.n.

Piotr Villetard

Przekład autoryzowany Zofii Popławskiej

„Kobieta współczesna” maj 1927, nr 6, str. 13.