Rodzina Państwa Bille cz.19

I wtedy wyjechało wszystko: po pierwsze, wuj pana Bille, który utrzymywał w Paryżu jakąś ladacznicę; następnie - chrzestny ojciec pani Bille, człowiek nieznośny, nadęty, w którym pokładano olbrzymie nadzieje, a po którym w spadku zostały jedynie dwa fałszywe Rembrandty i empirowa konsola. Wytoczono stopniowo wszystkie wady, wszystkie przestarzałe błędy obu rodzin, dokuczliwie, wściekle, zjadliwie.

Pan Bille postanowił wreszcie:

-Pójdę do Loriot’a.

Wrócił. Walka była zawzięta. Loriot nie chciał ustąpić. Nastąpiło zerwanie.

Wymieniono kilkanaście listów niezmiernie obraźliwych, jednak pisanych ze sprytną ostrożnością, gdyż tak jedna jak druga strona starannie unikała wmieszania w sprawę prawników. Nie kiwano sobie nawet głową. Jeden jedyny raz pan Bille spotkał  u Toussel’ów szwagierkę, skłonił jej się uprzejmie z dziwnem “Pani”, które, powtarzane przez całe Pont-sur-Loire, było sensacją miasta.

Bille’owie przebąkiwali coś o procesie. W tym względzie zasięgnęli porady adwokata. Ten rzucał słowa ważkie: “Kłopoty”... “ewikcja”, ale nie przekonał ich o konieczności wydania sumy, która, po obliczeniu wszystkich kosztów, wystarczyłaby na doprowadzenie “Piasków” do stanu możliwego do zamieszkania.

Gdy pierwsze wzruszenie przeszło, państwo Bille pozostawili “Piaski” własnemu ich losowi.

-A co zrobimy z “Piaskami”? - pytała od czasu do czasu pani Bille.

Pan Bille wznosił w górę ramiona.

-Kto wie?... Może kiedyś… przypadek…

Nie dotykano tego przedmiotu. Zima minęła. “Piaski” stały zamknięte.

Walka z Loriot’ami stawała się bardziej zacięta. Obie strony poszukiwały sprzymierzeńców. Znajomych podzielono na kategorje: wrogów, neutralnych i przyjaciół. Toussel’owie odegrali rolę dwulicową: lewem uchem wysłuchiwali skarg Loriotów, prawe nadstawiali Bille’om. W ten sposób dowiedzieli się niektórych szczegółów. Loriot zadawał się z jakimiś podejrzanymi osobnikami. Bille, pomimo swego wieku, biegał wciąż za spódniczkami. Notable miejscy łączyli się z tą lub tamtą partją. To pociągnęło za sobą uszczypliwe uwagi, ochłodzenie stosunków. Jeden rejet był jednakowo uprzejmy dla wszystkich. Ale to należało do jego zawodu.

Stefan często spotykał Emmę. Z początku dziaciaki przyglądały się sobie wzrokiem aroganckim. Ale niedługo wytrzymały w tej roli. Ukradkiem spoglądali na siebie. Wymieniali uśmiechy. Pewnego dnia szli za sobą krok za krokiem. Nienawiść zaczynała słabnąć. Rodziny bez gniewu patrzyły na to zbliżenie.

Coś na wiosnę Stefan zaczął się włóczyć koło domu Bille’ów. Cichaczem podchodził od tyłu. Emma, uprzedzona o tem, biegła na jego spotkanie. Szeptali długo, przedzieleni parkanem, na którym pnące się winogrona zaczęły zielenieć. Pewnego dnia przyłapał ich tam pan Bille. Powiedział:

-Co ty tam robisz, czyżyku? Czy zabroniłem ci odwiedzać Emmę?

Stefan spuścił głowę, wolno obszedł dom dookoła. Drzwi były otwarte. Pani Bille wyszła na jego spotkanie, dotknęła wargami jego czoła, wepchnęła go do jadalni. W pokoju tym rozchodziła się woń gorącego chleba. Sprzęty stały na dawnem miejscu. Zegar z kukułką zakukał. Emma przysunęła kuzynowi krzesło. Stefan oparł się o poręcz w kształcie liry. Postawiono przed nim kubek mleka. Mógł w nim maczać długie kromki bułki. Nie wiedział, jak się zachować, trochę zaniepokojony, trochę zdumiony. Czy nie śni? Czy nie wetkną mu jakiej szpilki? Czy raptem sufit nie spadnie mu na głowę?

Piotr Villetard

Przekład autoryzowany Zofji Popławskiej

“Kobieta współczesna” maj 1927, nr 12, str. 16.