Rodzina Państwa Bille cz. 13

Ranek był mglisty. Ulice świeciły pustkami. Nad dachami unosiły się chmury, niby girlandy z kwiatów nad feretronem. Panna Armandine podeszła do domu Bille’ów. Chrząknęła głośno. W jednem z okien otworzono żaluzje. Pani Bille, narzuciwszy coś w pośpiechu na siebie, uśmiechała się, machając dłonią.

-Niech Pani zaczeka! Mała już schodzi!

Zjawiła się Emma. Twarzyczkę miała wesołą. Tkliwie uściskała prezeskę. Obie udały się po Klementynę. U Jasquot’ów z czterech okien trzy były jeszcze zamknięte. Klementyna czekała już w ogrodzie. Przerzucała swoje “Naśladowanie”. W powietrzu unosiła się woń anyżu i geranji. Słoneczniki, które rozwinęły się tego ranka właśnie, zwracały swe twarze ku wschodzącemu słońcu. Ruszono w drogę. Panna Armandine spytała:

-Czy macie pieniądze?

-A po co? - pytaniem odpowiedziała Emma.

Panna Armandine dotknęła szkaplerza, który wciąż zaczepiał o złoty łańcuszek. Powiedziała:

-Na górę Karmel. Siostra Saturnina będzie zbierała składkę.

-A jaką?- spytała Emma.

-Dwanaście sous.

Emma wyciągnęła portmonetkę i wyjęła z niej srebrną monetkę oraz wielki miedziak.

-Proszę.

Klementyna poczerwieniała.

-Mam tylko osiem sous.

-To daj je tymczasem - mówiła panna Armandine - a resztę przyniesiesz jutro.

W klasztorze gwarno było, jak w ulu. Zebrane na dziedzińcu dziewczynki oczekiwały dzwonka.

Platany rzucały na nie drżące, różowe cienie. Dziewczynki stały prawie bez ruchu. Ich mocno zaplecione, proste warkocze ciężko zwieszały się na plecy. Nagle ukazała się Zuzanna Lievin. Była ubrana tak, jak poprzedniego dnia i uśmiechała się w podobny sposób. Bawiła się bezustannie bransoletką z drobnych kostek. Podwiązka jej również wciąż się obsuwała. Emma wpatrywała się w nią uparcie, następnie obrzuciła spojrzeniem Klementynę Jacquot. Och, jakaż brzydka ta Klementyna! Twarz ma w czerwone centki! Oczy jej są koloru kwiatów cykorji. Zresztą wyciera nos tak nieskończenie powoli…

Nabożeństwo. Śpiew fisharmonji, do której siostra Aniela dołącza swój świeży, drżący głos. Powiedziałbyś, że to serafin przeniknął pod sklepienie kaplicy.

Coś zadzwoniło - i wszyscy uklękli. Coś zadzwoniło głośniej - i wszyscy powstali. Grad drobnych dzwoneczków zdawał się dochodzić z zewnątrz. Słońce mimochodem musnęło parę ławek, kilka posągów. Ojciec Teotym kazał o miłości boskiej. Ramiona skrzyżował na piersiach. Chwilami głos jego miał brzmienie tak smutne, tak głębokie, że zdawało się, że się rozpłynie w głośnem łkaniu.

Emma postanowiła kochać Boga więcej, niż czyniła dotychczas. Zuzanna Lievin myśli pewnie o tem samem. Pociera palcem podbródek, gryzie dolną wargę.

Emma myśli:

-Nie patrzy na mnie!... Bo dlaczego miałaby na mnie patrzeć? Czyż ona może się domyśleć?! Ach! jestem przekonana, że Zuzanna pogardza mną! Kochany Jezusiku, spraw, żeby Zuzanna spojrzała na mnie!

Wkrótce nadarzyła się ku temu sposobność. Było to po nabożeństwie, w wielkiej sali, gdzie dziewczynki zebrały się na “medytacje” i notowanie zrobionych postanowień.

Nagle rozległ się głos:

-Fiut! złamałam pióro! która pożyczy mi nowe?

Emma odwróciła się szybko. Poznała głos Zuzanny.

-Oto jest- zawołała, rumieniąc się.

Zuzanna mruknęła:

-Jesteś uprzejma…

Serce Emmy wezbrało wdzięcznością. Otworzyła zeszyt. Pisała:

“Boże mój, jesteś wielki, jesteś dobry. Uwielbiam Twoje czyny. Będę Cię kochała do śmierci. Nie opuszczaj swego dziecięcia, Panienko Najświętsza, Matko moja jedyna. Uciekam się pod Twoją Opiekę”...

Następnie napisała imię Zuzanny Lievin. Napisała je po angielsku, rondem, gotykiem. Ozdobiła je drobniutkiemi punkcikami. Podczas rekreacji odszukała Zuzannę. Mogła na nią patrzeć zbliska. Z zachwytem wchłaniała w siebie jej słowa. Zuzanna nie podejrzewała nawet miłości, którą wzbudziła w serduszku Emmy. Ciągnęła wyrazy, jak dziecko z ludu. Emmie ów sposób zdawał się szczytem wytworności. Klementyna deptała Emmie niemal po piętach. Mój Boże, co za nudziara z tej Klementyny! Wszędzie wścibia swoje jasne oczy i suche włosy.

Zuzanna Lievin przedstawiła swoją siostrę, duchowną z pierwszej komunji, Genię Chantevieille, trzecią córkę cukiernika. Było to stworzenie grube o okrągłych policzkach i łagodnych oczach. Zuzanna uderzyła ją po plecach, następnie zawołała:

-To poczciwe bydlątko…

Genia parsknęła śmiechem. Nie gniewała się nigdy.

W tej chwili właśnie zjawił się ojciec Teotym. Rozdawał święte obrazki; niektóre z nich były barwne. Wołała głośno:

-Święta ofiara.

-Podaj ją mnie.

Te, które otrzymały rysunki jednobarwne, obrzucały szczęśliwe koleżanki smutnem wejrzeniem. Cały dziedziniec pałał emocją - ale wszystko odbyło się grzecznie, pobożnie, rozsądnie.

d.c.n.

Piotr Villetard

Przekład autoryzowany Zofji Popławskiej

“Kobieta współczesna” maj 1927, nr 8, str. 12-13.