Rodzina Państwa Bille cz. 7

Był to dzień wielkiego zmęczenia. Emma przymykała oczy. I natychmiast doznawała ulgi. Od czasu do czasu pani Bille zbliżała się do okna.

-Co za czas! - mówiła.

Dla Emmy ciekawość ta była niezrozumiała. Obojętną była jej pogoda - zarówno jak deszcz. Łykała z trudnością. Pani Bille zauważyła grymas na jej twarzy i litowała się nad nią:

-Kochanie moje biedne!

Około jedenastej wyjrzało słońce. Odsłonięto jeden róg firanki. Wilgotny ogród  błyszczał w słońcu, jak szklany. Pogoda utrzymała się do wieczora. Emma wsłuchiwała się w każdy dźwięk kroków, w każde dudnienie wozu.

Nazajutrz  deszcz ustał. Pani Bille zbliżyła się do łóżka, chcąc przykryć Emmę jeszcze jedną kołdrą.

-Nie odkrywaj się, córeczko, mamy dziś chłodny wiatr.

Emma zdziwiła się. Spojrzała w pochmurne niebo. Jak białe kłaki waty, tłoczyły się na niebie obłoki. Pośród nich różowe słońce wyglądało jak rana, jeszcze nie zagojona.

Ogarnął ją lęk. Spytała:

-Czy ja umrę?

-Głuptasek jesteś, - odpowiedziała pani Bille.

Wieczorek znowu zjawił się doktór. Znowu włożył jej w usta łyżeczkę. Badał długo. Emma dusiła się.

-Wszystko jest na dobrej drodze - powiedział po długim milczeniu.

Emma mogła już jeść. Ale apetyt nie wrócił jej jeszcze. Zastawiono obiad, jak dla lalek, z tysiącem uprzejmych zaproszeń. Żuła kromkę chleba. Pytano:

-Smakuje?

Przyjęła kilka wizyt. Po pierwsze kapitana Conseil. Przyniósł jej lalkę ubraną za marynarza.

-Sapristi! - zawołał tubalnym głosem. - Jak ci się podoba ten tutaj?

-Pan ją psuje - mówiła pani Bille.

Przyszła również i pani Toussel. Wołano na nią od progu:

-Niech pani nie wchodzi ze względu na dzieci!

Odrzekła:

-Mój Boże, widziałam gorsze rzeczy!

Zbliżyła się do Emmy, z biustem podanym naprzód, i zawołała, udając gniew:

-No, panienko, cóż ma właściwie znaczyć takie zachowanie?

Stopniowo Emmie wracały siły. Nie skarżyła się na swoją chorobę. Często zamykała oczy, udając sen, który szanowały wszystkie głosy, wszystkie kroki, stając się odrazu dyskretniejsze, cichsze, przytłumione. Chwilami wpatrywała się w ścianę. Kwitły na niej aksamitne róże, otaczające złote liry, których pełno było, aż do samego sufitu. Częstokroć ta jednostajność nużyła ją. Marzyła, by zobaczyć jakiś owad, plamkę, lub inny kwiat. Palcem dotykała papieru. Wodziła nim od jednego końca do drugiego. Bała się zgubić w tym labiryncie.

Pozwolono jej czytać. Wszystkie książki mówiły o rzeczach pochodzących z zewnątrz. To ją prawie nie interesowało. A wreszcie - książki zahaczały się o fałdy prześcieradła, uciskały kolana, od czasu do czasu spadały na ziemię, wywołując okrzyki z ust matki.

-Chciałabym rysować - oznajmiła.

Pan Bille pośpieszył dostarczyć jej pastele. Natychmiast przyszedł jej pomysł. Król w otoczeniu dworzan, wchodzi do ozdobionego sztandarami miasta. Dwa pociągi, dążące naprzeciw siebie, każą się domyślać jakiejś olbrzymiej i niezwykłej katastrofy.

Kwiaty również zaszczycała swoimi względami. Fantazja jej tworzyła całe naręcza kwiatów o wytwornie rozgałęzionych łodygach, przez co uwydatniało się piękno każdego kielicha. I na wszystkich rysunkach wiatr jednakowo rozwiewał końce powiewnych wstęg, któremi były związane. Pan Bille mówił:

-To dziecko zdumiewa mię. Ależ ona ma naprawdę wybitne zdolności do rysunków!

Apetyt powrócił. Emma wchłaniała zapachy kuchenne. Z niecierpliwością wyczekiwała na swój kotlet. Mgliste słońce, tam, za oknem, podobne było do soczystej mirabelli. Poniżej pieniły się obłoki, jak wielki półmich doskonałej piany ubitych białek.

Piotr Villetard

Przekład autoryzowany Zofii Popławskiej

„Kobieta współczesna” 1927, nr 5, str. 13-14.


Następny artykuł