Między ramą a wolnością – o poszukiwaniu złotego środka w wychowaniu

Z wolności trzeba umieć korzystać. Małe dziecko tego nie potrafi, więc koncepcja tzw. bezstresowego wychowania spaliła na panewce. Co rozsądniejsi rodzice intuicyjnie wyczuli, że nie tędy droga i bardziej tradycyjnie podchodzili do wychowywania swoich dzieci. Tradycyjnie, czyli przygotowując je do życia wśród ludzi, do dzielenia tej samej przestrzeni z innymi, przekazując wiedzę, jakie zachowania są powszechnie akceptowalne, a jakie uznane za naganne. 

Jednak nie ma recepty na idealne wychowanie, bo każdy człowiek jest inny, zarówno rodzic, jak i dziecko. Zatem oprócz ram potrzebne jest jeszcze indywidualne podejście do młodej osoby. Tak jak niektórzy rodzice pozwalają swoim wychowankom na zbyt wiele, nie licząc się z konsekwencjami społecznego nieprzystosowania własnego dziecka, tak inni kurczowo trzymają się pewnych ram, myląc pożądaną rodzicielską konsekwencję z tyranią i tresurą, nie dając dziecku żadnej swobody i zabijając jego radosną twórczość, zapał, inicjatywę i pomysłowość.

Mąż opowiadał mi kiedyś historię ze swojego dzieciństwa. Pewien sąsiad miał dwóch synów; wołali na nich Grzechce. Nie wiem, czy to nazwisko, czy przezwisko. Kiedy chłopcy byli na dworze i zbliżał się moment ich powrotu do domu, ojciec wychylał się przez okno i gwizdał. Chłopcy w tej samej sekundzie rzucali się pędem, na wyścigi do domu. Ten, który był drugi, już w drodze zanosił się płaczem, ponieważ wiedział, że jako drugi będzie bity.

To dość drastyczna historia. Karą, która będzie szkodliwa, nie musi być aż przemoc fizyczna. Są rodzice, którzy wprowadzają do relacji z dzieckiem terror psychiczny; podopieczni takich osób żyją w ciągłym strachu, który paraliżuje działanie i w konsekwencji rzekome dobre wychowanie odbywać się będzie za cenę twórczego rozwoju dziecka.

Trzeba zatem odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie szukać wychowawczego złotego środka.  Dla mnie wzorem wychowawcy był Janusz Korczak, który potrafił obierać perspektywę dziecka. Krótko mówiąc, starał się zrozumieć dzieci. Nie da się jednak osiągnąć tego celu bez poświęcenia dziecku czasu i uwagi. W obcowaniu z młodym człowiekiem trzeba wejść w jego świat. Słuchając, nie odpowiadajmy, zanim on skończy mówić. Uzbrójmy się w cierpliwość. Ciągle przerywając i zasypując swoimi „mądrościami”, zanim dowiemy się, o co dziecku chodzi, budujemy między sobą mur. W przyszłości, kiedy zaistnieje paląca potrzeba komunikacji, nie zachęcimy go do otwarcia się przed nami. 

Są też rodzice przesadnie krytyczni. Przy każdej pomyłce dziecka poprawiają albo – jeszcze gorzej – naśmiewają się z jego błędów, powodując tylko lęk przed kolejną wypowiedzią i osłabiając poczucie jego własnej wartości.

Nie chcę kreować się na autorytet w sprawach wychowania, ale jeśli kogoś interesuje moje osobiste zdanie na ten temat, to mam kilka rad, które sama staram się stosować w obcowaniu z młodymi ludźmi. Warto:

  1. poświęcać dziecku czas i dużo z nim rozmawiać o jego sprawach;
  2. chwalić je, kiedy tylko jest okazja, a krytykować mądrze;
  3. wyznaczać granice i zasady, ale pozwolić też dziecku wygrać;
  4. ponad wszystko szanować jego godność osobistą;
  5. dawać dobry przykład; kiedy wymagamy czegoś od dziecka, przede wszystkim wymagajmy tego od siebie.

Pierwsza część artykułu: "Od bezstresowego wychowania do domowego piekiełka"