oczekiwania vs rzeczywistość

Jesienno-zimowa stylizacja retro? Żaden problem!

Jesienno-zimowe stylizacje retro często sprawiają nam kłopot. Niejednokrotnie spotykam się z pytaniem: „Co zrobić, żeby było ciepło i jednocześnie stylowo?“. W takich momentach przychodzi mi na myśl powyższy obrazek;)

Czy rzeczywiście w chłodniejsze dni musimy wyglądać jak bohater popularnej reklamy opon samochodowych? Postaram się przekonać Was, że sezon jesień/zima może być równie szykowny, co reszta roku, przedstawiając stylizacje oparte głównie na produktach polskich marek.

Rozłóżmy typową jesienno-zimową stylizację retro na czynniki pierwsze. Zacznijmy od podstaw:

Bielizna

Współcześnie mamy ogromny wybór bielizny termalnej, która bez względu na warunki atmosferyczne, pozwala nam zachować odpowiednią temperaturę. Mówisz, że nie jesteś fanem bielizny termalnej? Bawełniane body, ciepły pas do pończoch i wełniane pończochy też sprawdzą się idealnie! To przepis naszych babć, a pamiętajmy, że dzisiejsze zimy bywają łagodniejsze niż np. w latach 50-tych.

Co dalej? Spódnica!

Zadbawszy o pierwszą, ciepłą warstwę nie musimy rezygnować z lżejszych sukienek lub spódnic. Przy temperaturach w okolicach zera, bawełniana odzież będzie w dalszym ciągu wystarczająca.

Poniżej znajdziecie przykłady stylizacji na jesień polskiej marki Natabo, które idealnie sprawdzają się w chłodniejsze dni. Zwróćcie uwagę na długość rękawów jak i spódnicy. Długość za kolano oraz rękawy 3/4 lub 7/8 są typowe dla odzieży retro. W latach 50-tych popularne były rękawiczki, które sięgały do łokcia. Kobiety mogły zatem pozwolić sobie na krótsze rękawy sukienek i bluzek.

Zimą natomiast warto zaopatrzyć się w wełnianą odzież. Wiele marek kusi nas swoimi „wełnianymi“ produktami, ale pamiętajcie o dokładnym sprawdzaniu składu! Najlepszą ochronę zapewnią nam ubrania, które w składzie mają 100% wełny. Zawartość poniżej 80% może nie dać nam porządanego rezultatu. Stu procentową wełnianą sukienkę znajdziemy po raz kolejny w ofercie Natabo. Posiada ona także 100% wełniany, taliowany sweterek, który sprawdzi się w kombinacji z lżejszymi sukienkami i bluzkami.

Czy jednak spodnie?

Alternatywą dla sukienek są oczywiście zestawy ze spodniami. Kolejna polska marka-Swing It, jako jedyna w Polsce, ma w swojej ofercie spodnie damskie, oparte na wykroju z 1952. Zauważamy typową dla lat 50-tych wysoką talię. Ciekawostką jest także fakt, że pododnie jak w latach 50-tych, Swing It daje nam możliwość regulacji talii - zapas materiału pozwala na poszerzenie lub zwężenie pasa. Jeszcze w tym roku do oferty wejdzie także wełniany model.

Płaszcz

Zaczynając przygodę z retro, moim największym utrapieniem w chłodniejsze dni, było ubieranie sukienek i spódnic z pełnego koła, ponieważ większość płaszczy jesienno-zimowych jest prosta w kroju. Taki krój powoduje, że spódnice z pełnego koła nie tylko się mną, ale także zawijają pod spód. Na szczęście od kilku lat dostępne są na naszym rynku płaszcze, które pozwalają na noszenie ulubionych spódnic oraz halek także zimą!

Corsetry & Romance, to najpopularniejsza marka produkująca trencze i płaszcze zimowe. Posiada w swojej ofercie kilka modeli płaszczy i trenczy z pełnego koła, które pomieszczą nawet najbardziej puchate spódnice i halki! Dodatkowo płaszcze zimowe są w 100% wełniane, co zapewnia nam idealną ochornę nawet w najchłodniejsze dni.

Swing It także ma w swojej ofercie wełniany płaszcz zimowy, oparty po raz kolejny na wykroju z lat 50-tych. Jest on mniej rozkloszowany, co sprawdzi się przy stylizacjach ze spodniami lub ołwkowymi spódnicami/sukienkami.

Widzicie zatem, że już teraz mamy dostęp do pięknej i ciepłej odzieży wierzchniej, która pozwoli nam „być retro“ także zimą.

Co z dodatkami oraz obuwiem?

Kapelusze zimowe, czapki oraz botki nigdy nie wyszły z mody i są ogólnodostępne w większości sklepów, więc celowo pominę omawianie ich (może nastęnym razem;). Mam nadzieję, że przekonałam Was, że nawet przy niskich temperaturach możemy wyglądać elegancko.

halloween

Halloween - święto wcale nie amerykańskie

Święto Halloween, obchodzone z 31 października na 1 listopada, wzbudza u nas wiele kontrowersji. Obchodzić, bo to świetna zabawa rozwijająca u dzieci wyobraźnię czy absolutnie nie, bo to groźne igranie z siłami nie z tego świata?

Powszechnie uważa się, że święto to pochodzi z Ameryki i stamtąd tradycja jego obchodzenia dotarła do nas. O ile drugi człon twierdzenia jest prawdą, o tyle pogląd, że Halloween jest świętem rdzennie amerykańskim jest błędne. Historia tego święta sięga bowiem dawnych pogańskich tradycji zachodniej Europy.

Celtyckie Samhain

Kilka wieków przed naszą erą tereny dzisiejszej Anglii, Irlandii, Szkocji, Walii i północnej Francji zamieszkiwał lud Celtów. Czas przełomu października i listopada stanowił dla nich czas przejścia – ze starego do nowego roku, a także od lata ku zimie. Był również momentem, w którym doroczny, obracający się krąg świata żywych zazębiał się z kręgiem świata umarłych. Samhain było zatem jednym z czterech najważniejszych świąt obchodzonych przez ten lud.

Celtyccy druidzi wierzyli, iż w dzień Samhain zacierała się granica między zaświatami a światem ludzi żyjących. W związku z tym duchom, zarówno złym, jak i dobrym, łatwiej było się przedostać do świata żywych. Niektóre duchy przodków czczono i zapraszano do domów. Znacznie częściej, aby nie dopuścić, by złe duchy zamieszkały w domach, a nawet wcieliły się w żyjących, odstraszano je i wskazywano im drogę powrotną przez wrota umarłych za pomocą wygaszenia domowe paleniska, rozpalania ognisk na wzgórzach. Feralną noc spędzano na świeżym powietrzu hałasując i tańcząc, rzucając w ogień kości i zwierzęce resztki. Druidzi przebierali się w czarne stroje oraz duże maski z rzepy, brukwi. Niektórzy badacze sądzą, że właśnie od tej praktyki wywodzi się zwyczaj przebierania się w ów dzień w dziwaczne stroje i zakładanie upiornych masek.

Staroangielskie słowo „Hallow” oznaczało „święty”. A zatem „All Hallows’ Day” to „dzień wszystkich świętych”, dzień ku czci zmarłych świętych i męczenników. Wieczór poprzedzający ten dzień był nazywany „All Hallow Eve” (dosłownie „wieczór wszystkich świętych”), co później skrócono do „Halloween”.

Pogańska scheda

W I w.n.e Celtowie zostali stłamszeni przez Rzymian. Celtyckie praktyki przedostały się jednak do starożytnej kultury romańskiej i pozostawiły w niej niezatraty ślad. Najprawdopodobniej za pontyfikatu papieża Bonifacego IV pojawia się tradycja dorocznych obchodów dnia Wszystkich Świętych dla upamiętnienia męczenników, a już w VIII wieku wigilię wszystkich zmarłych/świętych (nazwa pochodząca od staroangielskiego zwrotu All Hallows’ Eve) zaczęto oficjalnie obchodzić w rzymskim Kościele. Dzień Wszystkich Świętych ustanowił papież Grzegorz III (731-741).

W 835 r. cesarz Ludwik Pobożny nakazał świętowanie tych dwóch dni - 31października i 1 listopada na całym podległym mu terytorium, czyli z grubsza biorąc – na obszarze obecnego Zachodu. Półtora wieku później opat Odylon z Cluny zaczął co roku modlić się za zmarłych mnichów opactwa właśnie w te dni. Każdego 2-ego listopada, w dzień następujący po dniu Wszystkich Świętych, żyjący mnisi wspominali z imienia mnichów zmarłych. Zakonnicy szybko roznieśli ten obyczaj po klasztorach całej Europy. Z czasem modlitwa „za dusze” (stąd nazwa: Dzień Zaduszny) wyszła też poza klasztorne mury.

Celtowie próbowali obłaskawić złe duchy za pomocą słodyczy. Później Kościół zachęcał wiernych, żeby w wigilię Wszystkich Świętych chodzili od domu do domu i prosili o coś do jedzenia, oferując w zamian modlitwę za zmarłych. Praktyka ta przerodziła się potem w halloweenowy zwyczaj znany jako „cukierek albo psikus”.

Wszystko przez Irlandczyków

Jak powszechnie wiadomo pierwsze zaczątki współczesnej Ameryki to sprawka w dużej mierze tysięcy irlandzkich emigrantów. W XIX w. przenieśli oni także ze sobą do Stanów zmodyfikowany obrzęd Samhain, już pod nazwą Halloween. Z czasem zmieszają się one z podobnymi zwyczajami emigrantów z Wielkiej Brytanii, Niemiec, a także Afryki i innych rejonów świata.

W latach dwudziestych i trzydziestych w Stanach upowszechniły się pochody organizowane w dzień tego święta. W ten sposób moda na Halloween dotarła do prawie każdej amerykańskiej rodziny, oczywiście w formie pozbawionej już jakichkolwiek religijnych odniesień. 

zakładanie masek

Trzy twarze samotności

Ludzie chwalą pod niebiosa wszelkie przejawy wspólnego życia, a może Ty wcale tak nie chcesz? Może wolisz na co dzień być sama, a z partnerem spotykać się okazjonalnie? Na randkę, na seks, do kina. Cenisz sobie mieszkanie w pojedynkę. Wolisz sama decydować, gdzie odkładasz rzeczy, o której kładziesz się spać, kiedy i czy w ogóle sprzątasz. Wiesz, że wcale nie musisz być z kimś, jeśli tego nie chcesz? I to wcale nie jest samotność!

Nikt nie jest skazany na samotność. Samotności w życiu masz tyle, na ile pozwolisz się jej rozgościć. Sama o tym decydujesz. Osoby określające się jako samotne można podzielić na trzy grupy:

Samotność z wyboru

Człowiek jest tak skonstruowany, że będzie próbował łączyć się w pary. Dlaczego? Ponieważ tak robią inni ludzie. Dla przedłużenia gatunku. Dla przyjemności. Jedni radzą sobie ze znalezieniem partnera, inni nie. A więc o co chodzi z tą samotnością z wyboru?

Znasz z pewnością taki stan, gdy próbujesz znaleźć partnera. Chodzisz na randki, spotkania, umawiasz się na portalach randkowych, rozpuściłaś wici, że jesteś wolną osobą, z sercem gotowym na miłość. A tu nic. I nic. I nic…

Masz dosyć czekania niczym Roszpunka w wieży. Nie masz pomysłu, siły i ochoty na szukanie partnera i stwierdzasz: będę samotna i już. Bez łaski, sama też świetnie sobie poradzę! To, o czym teraz napisałam jest przybraniem maski. Pod nią chowamy swoje prawdziwe potrzeby i emocje. I samotność jest właśnie jedną z takich masek.

Na samotność z wyboru decydują się osoby, które po wielu próbach znalezienia kandydata na partnera dochodzą do wniosku, że życie w parze wcale nie jest dla nich dobre. I wybierają postawę „będę samotna, to mój wybór i jest mi z nim dobrze”. Jest to sposób na oszukanie systemu. W myśl zasady, że w życiu dzieje się tylko tak, jak to sobie wymyślę i wykreuję. Tak właśnie działa oddanie władzy umysłowi, a nie sercu.

Namawiam Cię tutaj do dokładnego przeanalizowania powodu niepojawienia się odpowiedniego kandydata do pary. Wypisz wszystko, co myślisz na temat znajdowania miłości. Wypisz wszystko, co zrobiłaś do tej pory w tej sprawie. Popatrz teraz na to, co zanotowałaś, zastanów się i zapisz sobie: 

• co działało najlepiej? 

• co można poprawić? 

• co można zrobić inaczej?

Samotność z przymusu

Doświadczają jej osoby po trudnych przejściach życiowych. Osoby, które doświadczyły przemocy w poprzednich związkach lub były jej świadkiem. Mimo wszystko próbują i bardzo chcą, ale stale trafiają na nieodpowiednich kandydatów. Wybierają więc postawę obronną: „już do końca życia wolę być samotna niż się narażać”. Jest to mentalna ochrona przed zranieniem, przed ponownym byciem ofiarą. Z jednej strony czują potrzebę znalezienia swojej drugiej połowy, a z drugiej męczy bezsilność ich starań.

Możesz sobie pomóc. Zastanów się oraz zanotuj odpowiedzi na poniższe pytania:

• co złego spotkało Cię w związku?

• jak chcesz, żeby wyglądało Twoje życie w parze? 

• jak będzie wyglądało Twoje życie, gdy nie będziesz się bać?

Samotność w związku

To moment, gdy w swoich planach na życie ludzie przestają brać pod uwagę fakt istnienia drugiej osoby. Skąd bierze się samotność w związku? Pojawia się, gdy nie rozmawiacie o swoich sprawach. Gdy nie dopuszczacie partnera do swojego życia. Gdy nie mówicie, co was wkurza, co się podoba, z czym sobie nie radzicie. Gdy się mijacie w drzwiach bez słowa. Gdy nie przytulacie się, nie całujecie na dzień dobry, nie bawią was już żarty, które jeszcze niedawno cieszyły.

Obecnie panuje moda na bycie indywidualnością i powoduje, że w tworzonej przez nas przestrzeni osobistej nie ma miejsca na partnera. To znaczy fizycznie jest obecny, jednakże brak porozumienia na poziomie duchowym. Macie więc sobie niewiele do powiedzenia. Wasza relacja ma charakter poprawny.

Samotność w relacji partnerskiej powodowana jest również przeniesieniem uwagi i energii na sprawy dotyczące dzieci, zajmowaniem się domem, pracą, czyli tematami pozbawionymi namiętności, jaka łączyć powinna ludzi w związku. Takie „oderwanie duszy od ciała”. Chyba że potrafisz opowiadać partnerowi o zapłaconych rachunkach w taki sposób, w jaki Mickiewicz opisywał przyrodę w "Panu Tadeuszu", tak budować pożądanie - wtedy samotność w związku wam nie grozi.

Pogłębia ją odkładanie rozmów o ważnych sprawach na potem. Zazwyczaj to potem nie następuje, bo przykrywa je cała masa innych ważnych spraw. Nie macie dla siebie czasu. Nie ma tej iskry pożądania i namiętności, która była na początku. Nie troszczycie się o siebie, bo jak już zostało potwierdzone w urzędzie lub przez księdza, to nie ma po co się starać. Nie liczycie się ze zdaniem drugiej strony lub to wasze zdanie nie ma znaczenia. O samotności w związku mówimy również wtedy, gdy jest on wystawiany na próbę rozłąki spowodowanej sytuacją zawodową, czyli w momencie wyjazdowych kontraktów lub misji żołnierskich.

Co zrobić, żeby pozbyć się samotności w związku?

Wrócić do ustawień fabrycznych układu w jakim jesteście, czyli: 

• idziecie ze sobą na randkę, 

• zamawiacie wino, bo ono ułatwia komunikację;), 

• przypominacie sobie, co tak naprawdę zdecydowało, że jesteście razem, 

• rozmawiacie, co działa, na ile i czy warto znaleźć coś nowego, co was do siebie zbliży, 

• jeśli się pokłócicie to bardzo dobrze, bo tylko w emocjach mówimy prawdę, 

• wracacie do domu, 

• może być seks na zgodę (bez kłótni też może być).

Skąd wzięła się samotność?

Samotność to forma stworzonej przez umysł tarczy ochronnej, która ma bronić przed skutkami odrzucenia. A dlaczego boisz się odrzucenia? Boisz się nie tego, że ktoś powie „wynocha z mojego życia”, tylko tego, co zadzieje się z Tobą po usłyszeniu takich słów. Boisz się cierpienia, myśli, że jesteś gorsza, nie nadajesz się do związku, w ogóle do niczego się nie nadajesz.

Przypomnij sobie z dzieciństwa, co robiłaś, gdy Ci się nudziło?

Gdy dziecko się nudzi, zaczepia otoczenie, aby zawrócić uwagę na siebie. I albo otoczenie zwróci na niego uwagę albo opędzi się od niesfornego dzieciaka. Wtedy rozrabia i dostanie karę, czyli faktycznie zostanie ukarany za brak uwagi opiekuna. Czuje się niesprawiedliwie potraktowane i samotne.

Jeśli w dzieciństwie nie byliśmy wystarczająco kochani, nie poświęcano nam uwagi i zainteresowania, nie pozwalano się bawić i cieszyć jak dziecko, to w dorosłym życiu to odreagowujemy. Co to oznacza? Ciągle zabiegamy o czyjąś uwagę. Chcemy koniecznie zadowalać innych, lubimy wpędzać się w stany samotności, żeby nas ktoś zauważył. To odreagowywanie to wołanie naszego wewnętrznego dziecka o zauważenie, o zwrócenie uwagi. Bo zazwyczaj jak małe dziecko siedzi w kącie samo, smutne i samotne, to ktoś się zlituje, podejdzie i przytuli. Jeśli jednak nikt się nie zlitował i nie przytulił, to zrób to sam dla swojego małego dziecka.

Zamiana samotności na dobre życie

Kreowanie się na osobę samotną tak naprawdę Ci szkodzi. Dlaczego? Określenie siebie jako samotnej i utrwalenie tego statusu we własnej głowie powoduje, że już nawykowo będziesz o sobie tak myśleć. To właśnie umysł będzie Ci pokazywał, że tylko tak możesz żyć.

Co takie myślenie z Tobą robi? A to, że wysyłasz w świat informację: jestem samotna i lubię swój stan i proszę mi w tym nie przeszkadzać! Ponadto, życie w przekonaniu, że samotność jest Ci pisana i nic tego nie zmieni. Faktycznie, nic nie zmieni! Skoro jednak umysł jest tak silny, że umie wykreować w Tobie postawę osoby samotnej, może też wykreować postawę osoby otwartej zarówno na związek, jak i w związku. 

Ostrzeżenie! Nasz umysł nie lubi zmian. Broni się uparcie, jeśli próbujemy namówić go na jakąś nowość. Skoro już wiesz, że będzie oponował, to właśnie od tego należy zacząć. Od nastawienia się, że na początku zmiana przyzwyczajenia będzie wymagała więcej energii i zaangażowania. Zmiana to inaczej nauka. A gdy się uczymy, to popełniamy błędy, bo znajdujemy się zupełnie nowej sytuacji i czujemy niepewnie. Czasem złościmy się, bo nie wychodzi za pierwszym razem, ale za to za drugim albo trzecim już sobie poradzimy. I to wszystko jest normalne. Bez buntu nie ma zmian i rozwoju!

Wszechświat nie lubi pustki. Zatem, zastanów się, czym chcesz zastąpić samotność. Dla przykładu podaję kilka możliwości: 

• otwartość na związek, 

• otwartość na przyjaźń, nowe znajomości, 

• życzliwość wobec siebie.

Skoro już wiesz, skąd bierze się samotność i dlaczego Ci nie służy, to teraz jest najlepszy czas na zmianę. Jest taka zasada, która mówi, że jeśli nie możesz pokonać wroga, to spróbuj się z nim zaprzyjaźnić. I właśnie teraz zapraszam Cię do zbratania się ze swoją samotnością. Czyli do wyciągnięcia z niej wszystkiego, co Ci służy i co możesz wykorzystać do własnego rozwoju.

Jeśli jednak uważasz, że lubisz swoją samotność, nie widzisz się w innej roli i nic nie chcesz zmieniać, to nie zmieniaj!

rozmowa z seksuologiem

Problem nie tkwi w niskim libido, a w tym, że kobiety nie znają różnicy między pożądaniem responsywnym a spontanicznym

Wywiad z Joanną Niedzielą, seksuolożką, psycholożką, autorką bloga "Seksuolog bez tabu"

Trudno wymyślić dziś ciekawe, nieoklepane, owiane opinią tabu pytanie do seksuologa! Wychodzi pełno książek o takiej tematyce, mamy pełno przeróżnych artykułów na ogólne i szczegółowe tematy dotyczące seksu, pojawiły się naprawdę dobre blogi i strony prowadzone przez seksuologów i edukatorów seksualnych. Dlatego trochę na przekór i na odwrót zapytam: jakie pytanie Pani zadałaby seksuologowi?

Rzeczywiście wiele pytań się powtarza, dlatego zamiast zadawać kolejne, chciałabym zwrócić uwagę na kwestię patologizacji seksualności czy straszenia nią. Szczególnie mam tu na myśli seksualność kobiet, która postrzegana jest głównie przez pryzmat trudności, dysfunkcji, nakazów czy męskich potrzeb. Niewiele mówi się o rozwijaniu tej sfery życia, czerpaniu z niej przyjemności, cieszenia się nią. W konsekwencji wiele kobiet obawia się, że to, czego doświadczają czy co przeżywają, nie mieści się w normie, że coś jest z nimi nie tak. 

Naprawdę? A to ciekawe, bo ja powiedziałabym zupełnie co innego - że współczesne młode, ale i te dojrzałe, wykształcone kobiety wiedzą czego chcą, a przynajmniej doskonale wiedzą, czego nie chcą, co im się nie podoba. Zaczynają jasno mówić o swoich pragnieniach, fantazjach, są w sferze seksualnej bardzo czynne, a jeżeli mają jakieś problemy, odczuwają dysfunkcje, to od razu szukają rozwiązania - czy to w internecie, czy w książkach czy u specjalisty?

Myślę, że taki obraz rzeczywistości kreują media - obraz kobiety mającej nieziemskie orgazmy przy każdym zbliżeniu, zdrowej, wysportowanej, zawsze seksownie ubranej i wiedzącej czego chce. Tymczasem większość kobiet nie jest w stanie zbliżyć się do tego sztucznie wykreowanego ideału, co wpędza je w kompleksy. Powszechne podczas konsultacji są takie zdania jak: "chciałabym mieć orgazmy jak każda normalna kobieta" albo "kochać się tak często jak wszyscy". To bardzo ogólne stwierdzenia, bo nie wiemy, co to dokładnie znaczy dla tej osoby. Ale to nie bierze się znikąd - to właśnie wrażenia zaczerpnięte z mediów o tym, jak “powinno” wyglądać życie seksualne większości kobiet. 

Czy Polki w porównaniu do innych Europejek są dobrze wyedukowane seksualnie? Podobno jest tak, że Polki dużo wiedzą na temat seksu, ale to i tak nie sprawia, że doznają większej i częstszej satysfakcji w łóżku?

Nie chcę się wypowiadać na temat innych krajów europejskich, mogę jednak powiedzieć, jak to wygląda w przypadku Polek, które zgłaszają się do mnie na konsultacje seksuologiczne. W bardzo wielu przypadkach nieodłącznym jej elementem jest właśnie edukacja seksualna. Bardzo często polega ona np. na wyjaśnieniu jaka jest różnica między pożądaniem responsywnym (charakteryzującym przeważającą część kobiet) a pożądaniem spontanicznym. To pomaga wielu paniom zrozumieć (i odczuć ulgę), dlaczego nie inicjują seksu z same siebie - o co często obwiniają je partnerzy, twierdząc, że są oziębłe. Nierzadko pojawia się także temat orgazmu. Tu z kolei rozmawiamy o konieczności nauki jego doświadczania (np. podczas treningu masturbacyjnego), a także o tym, że kluczową rolę w drodze na szczyt odgrywa stymulacja łechtaczki a nie pochwy. Warto wiedzieć, że podczas penetracji regularnie szczytuje niewielki procent kobiet - i jest to normalne. Myślę, że w ogóle kluczową sprawą jest zmiana tego, jak postrzegamy seks. Seks to nie tylko stosunek waginalny - warto czasem z niego zrezygnować, aby poszerzyć seksualne horyzonty i doświadczyć czegoś nowego. Odpowiadając na Pani pytanie - widzę ogromne braki w edukacji seksualnej kobiet, ale także mężczyzn. Dlatego gorąco apeluję - sięgnijmy chociaż po jedną książkę na temat seksualności. To bardzo często wystarcza, aby zrozumieć, czego doświadczamy czy rozwiać nasze obawy i wątpliwości. Nie bójmy się też zgłaszać po pomoc do specjalistów.

Interesujące to naukowo brzmiące określenie: pożądanie responsywne. Opowiedzmy o nim nieco więcej, skoro charakteryzuje przeważającą część kobiet.

Terapeutka seksualna dr Christine Hyde, wyjaśniając, czym jest pożądanie responsywne, użyła analogii z otrzymaniem zaproszenia na imprezę. Kiedy zaprasza nas dobra przyjaciółka, zazwyczaj takie zaproszenie akceptujemy bez większego namysłu. Jednak im bliżej do imprezy, niekoniecznie mamy na nią ochotę - musimy się przecież ładnie ubrać, umalować, dojechać tam, znaleźć opiekunkę do dziecka… Ostatecznie mimo wszystko postanawiamy wybrać się na imprezę, bo przecież to nasza dobra przyjaciółka. I co się okazuje? Że świetnie się na niej bawimy. Podobnie jest z pożądaniem responsywnym. Kobieta nabiera ochoty na seks, wraz z pogłębianiem się zaangażowania w stosunek zainicjowany przez partnera/kę, mimo że wcześniej sama z siebie nie odczuwała na niego ochoty. Nie mam tu jednak na myśli zmuszania się do seksu, to zupełnie co innego. W bardzo wielu przypadkach, w których kobiety zgłaszają się do mnie z powodu obniżonej ochoty na seks, okazuje się, że problem nie tkwi w niskim libido, a w tym, że nie znają różnicy między pożądaniem responsywnym a spontanicznym. Mają do siebie pretensje, że nigdy nie inicjują seksu samodzielnie, bo nie czują takiej potrzeby. Okazuje się jednak, że ten seks sprawia im przyjemność i się w niego angażują, gdy zainicjuje go druga osoba. Dlatego tak ważna jest komunikacja w związku. Warto też podkreślić, że oba rodzaje pożądania są jak najbardziej zdrowe i normalne. 

Problem właśnie tylko z tym, że zdecydowana większość badanych w przeróżnych ankietach chciałaby, aby to ta druga strona była bardziej pomysłowa i to ona inicjowała nowości w łóżku. Więc mamy mały impas - my nie inicjujemy, a chcemy, żeby inicjował nasz partner, tylko on może oczekiwać tego od nas... Co wtedy? Próbujemy się przełamać?

Głównym problemem wielu par jest brak komunikacji w sferze seksualnej. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest powszechne przekonanie, że o seksie się nie rozmawia, tylko się go uprawia. Znaczenie ma jednak także wstyd, obawa przed tym, jak odbierze nas druga osoba i co o nas pomyśli, a także brak pomysłu jak taką rozmowę w ogóle zacząć. Komunikacja jest jednak podstawą satysfakcjonującego życia seksualnego. To właśnie dzięki niej mamy szansę uzgodnić, kto inicjuje seks w związku i z czego to wynika. Brak rozmowy prowadzi do wielu nieporozumień, bo np. mężczyzna może pomyśleć, że skoro partnerka nie inicjuje, to pewnie jest oziębła, a ona z kolei, że skoro on nie inicjuje, to pewnie nie jest już dla niego atrakcyjna… W odpowiedzi na liczne pytania moich czytelników, obserwatorów w social mediach, jak i klientów na temat tego, jak o seksie rozmawiać, stworzyłam narzędzie, które takie rozmowy ma ułatwić. Jest nim Seksomównik - zbiór haseł, dzięki którym mamy możliwość porozmawiać na wiele istotnych tematów dotyczących życia intymnego. 

Wychodzi na to, że jak zwykle kobiety mają w życiu trudniej, nawet jeżeli chodzi o tak podstawowe odruchy, mechanizmy, o tak podstawową sferę jak seksualność. Nawet jeżeli idzie o orgazm  - u mężczyzn to coś wrodzonego, naturalnego, a kobiety muszą się go nauczyć...

To prawda, męski orgazm jest zjawiskiem fizjologicznym zazwyczaj pojawiającym się w momencie wytrysku (orgazm i wytrysk nie zawsze jednak idą ze sobą w parze). Kobiety natomiast, tak jak już mówiłam, muszą nauczyć się go doświadczać. Warto jednak zaznaczyć, że panie mają za to większe predyspozycje fizjologiczne, aby po jednym orgazmie osiągnąć w krótkim czasie kolejny (lub nawet kilka) - apetyt rośnie u nich w miarę jedzenia. Wracając do nauki szczytowania - nie jest ono możliwe bez poznania swojego ciała i jego reakcji, tego jaki rodzaj dotyku sprawia nam przyjemność, gdzie są nasze strefy erogenne, czy warunków, które mu sprzyjają. Bardzo ważna jest także umiejętność zatracenia się w chwili obecnej, odpuszczenie ciągłej kontroli, poddanie się doświadczanej przyjemności, bycie w kontakcie z ciałem. Warto także wiedzieć, że dużo częściej do orgazmu prowadzi stymulacja łechtaczki, a nie pochwy. Przez długi czas uważano, głównie za sprawą Freuda, że orgazmy łechtaczkowe są niedojrzałe czy po prostu gorsze. Jest tu zupełna nieprawda. Orgazm jest jeden, różne są natomiast drogi jego osiągania - żadna nie jest lepsza, ani gorsza. Na szczyt może zaprowadzić nas nawet sama wyobraźnia. 

Przeglądałam niektóre statystyki - większość Polek deklaruje zadowolenie z seksualnych doznań, ale realnie okazuje się, że ponad połowa z nich udaje orgazm albo żeby skrócić nudny stosunek, albo nie urazić partnera?

Kobieca seksualność często postrzegana jest z perspektywy męskich potrzeb. Wiele pań nie domaga się zaspokojenia ich własnych (np. doprowadzenia ich do orgazmu oralnie, dłonią czy wibratorem, jeśli partner osiągnął orgazm wcześniej), bo nie mówi się głośno o tym, że mają do tego takie same prawo jak mężczyźni. W ankiecie, którą przeprowadziłam na moim instagramowym profilu (@seksuologbeztabu), do udawania orgazmu przyznały się 1223 osoby, a zaprzeczyło 1168. Wynika z tego, to co Pani powiedziała, że połowa (51%) kobiet chociaż raz w życiu z jakiegoś powodu symulowała szczytowanie. Spytałam także o powody, dla których panie to robiły. I rzeczywiście pojawiły się wśród nich takie odpowiedzi, jak chęć skrócenia nudnego stosunku czy nagrodzenie starań partnera. Dla mnie te dane są zatrważające. Według moich obserwacji przyczyną wielu trudności u kobiet w sferze seksualnej jest to, że nie potrafią zauważyć w niej źródła przyjemności. Jest ona głównie postrzegana jako (nierzadko przykry) obowiązek. A przecież seks powinien być zabawą, okazją do poznania siebie, odkrywania swoich potrzeb, doznawania rozkoszy - czy to podczas sesji samomiłości, czy igraszek z partnerem. Zmuszanie się do seksu może mieć wiele negatywnych konsekwencji - problemy z libido, obniżenie nastroju, pochwica, pogorszenie relacji partnerskiej itd. A przede wszystkim odbieramy sobie w ten sposób prawo do przyjemności.

Tylko 13% Polek praktykuje seks oralny? Dlaczego tylko co dziesiąta z nas?

Uprawianie seksu oralnego nie jest obowiązkiem - nie każdemu musi się on podobać i nie ma w tym nic złego. Jeśli tak jest, warto znaleźć inne techniki seksualne, które odpowiadają obydwu stronom zaangażowanym w relację intymną. Czasem się jednak zdarza, że niechęć do seksu oralnego wynika z niewiedzy na temat miłości francuskiej czy pewnych obaw z nią związanych. Myślę, że z jednej strony powodem może być to, że seks oralny przez długi czas uważany był za zboczenie czy grzech. Dla wielu kobiet nie do przyjęcia jest też pozycja, w jakiej dają rozkosz partnerowi. Klęczenie u stóp drugiej osoby kojarzy im się z uległością, poniżeniem czy wręcz odbiera im podmiotowość. Panie często mają też trudność z tym, aby w pełni oddać się drugiej osobie i być biorcą przyjemność. Często hamuje je obawa przed tym, czy aby na pewno dobrze pachną i smakują. Nierzadko wstydzą się swoich wagin i ich wydzielin, nie akceptują ich wyglądu. Ale problemem bywa także higiena drugiej osoby. Przede wszystkim warto zauważyć, że seks oralny jest techniką niezwykle intymną - można nawet pokusić się o stwierdzenie, że bardziej intymną niż penetracja. Z pewnością wymaga on otwarcia się na drugą osobę, zaufania do niej, poczucia bezpieczeństwa. Często nie jest to możliwe do osiągnięcia, gdy relacja między partnerami jest zaburzona. 

Mam wrażenie, że to jedna z najczęstszych sytuacji-problemów dla kobiet: "Kocham swojego mężczyznę, on mnie też. Czuję się przy nim bezpieczna, ufam mu, nie wstydzę się go. On w łóżku bardzo się stara (osiągając satysfakcję), zresztą ja też (już orgazmu nie osiągając). Doczytuję, dopytuję, edukuję się, próbujemy różnych pozycji, zmian tempa itd. Fizycznie jestem zdrowa. Na co dzień świetnie się dogadujemy. I dalej nic, nie jestem w stanie osiągnąć orgazmu". Co się dzieje, jak zaradzić?

Po pierwsze należałoby poznać cały kontekst tej sytuacji. Takie stwierdzenia jak "stara się" czy "dogadują się" są bardzo ogólne. Para może się dogadywać na podstawowym poziomie codziennego funkcjonowania, jednocześnie nie rozmawiając ze sobą o swoich potrzebach, emocjach, pragnieniach. Nie wiemy też jak ich zbliżenia faktycznie wyglądają. Czy ich kluczowym elementem jest penetracja, czy sięgają też po inne techniki sztuki miłosnej, czy kobieta jest wystarczająco rozbudzona, czy jest w stanie oddać się chwili obecnej... Kolejnym pytaniem jest, czy kobieta nie osiąga orgazmu jedynie podczas seksu partnerowanego, czy także podczas samomiłości. Ważne jest także to, co robi na rzecz swojego orgazmu podczas zbliżenia z partnerem. A może robić wiele - np. pokazać drugiej osobie, jaki rodzaj dotyku jest dla niej przyjemny, sięgnąć po gadżety, doprowadzić się do orgazmu sama, czy stymulować samodzielnie łechtaczkę, gdy partner ją penetruje. Warto także wyzbyć się myślenia, że bez orgazmu seks nie jest satysfakcjonujący. Seks bardzo często jest źródłem szczęścia i spełnienia - pozwala zaspokoić potrzebę bliskości, pogłębić więź z druga osobą czy być formą relaksu. Paradoksalnie, gdy kobieta przestanie usilnie dążyć do orgazmu, ma szansę pozwolić rozkoszy na zawładnięcie jej ciałem, a w konsekwencji osiągnąć szczyt. 

Trzy największe mity na temat seksu, w które uparcie wierzą Polacy?

Pierwszym takim mitem jest przekonanie, że penetracja jest głównym i nieodłącznym elementem seksu. Takie myślenie, które jest oczywiście błędne, bo seks to cały wachlarz różnych technik i aktywności, może mieć wiele negatywnych konsekwencji. Jedną z nich jest pojawienie się różnych dysfunkcji seksualnych - np. pochwicy (skurcz mięśni uniemożliwiający odbycie stosunku) czy zaburzeń erekcji. Warto czasem z penetracji zrezygnować, aby odkryć nowe seksualne horyzonty. Zaprzestanie traktowania jej jako dania głównego zdejmuje też z wielu mężczyzn presję związaną z koniecznością sprawdzenia się. Drugim mitem, o którym warto wspomnieć, jest przekonanie, że seks czasem boli. Jeśli jakiś rodzaj seksu jest bolesny koniecznie zgłośmy się na konsultację lekarską! Seks powinien dostarczać przyjemności a nie cierpienia. Trzecim mitem jest myślenie, że seks musi zakończyć się orgazmem (mam tu na myśli szczególnie orgazm kobiecy), aby był satysfakcjonujący - o czym zdążyłam już powiedzieć. Dlatego dodam jeszcze czwarty mit, w który często wierzymy. Jest nim przekonanie, że mężczyźni mają zawsze ochotę na seks, co oczywiście nie jest prawdą. 

A czego większość kobiet nie wie na temat męskiej seksualności, choć zdecydowanie powinna?

Tego, że trudności z osiągnięciem erekcji są sygnałem ostrzegawczym, że mężczyzna może mieć jakieś problemy ze zdrowiem. Zaburzenia wzwodu (szczególnie wtedy, gdy brak jest porannych erekcji, jak i erekcji podczas masturbacji) nawet o wiele lat mogą wyprzedzać pojawienie się choroby układu krążenia. Dlatego powinny skłaniać do wizyty u specjalisty. Na trudności z uzyskaniem erekcji może mieć także wpływ styl życia - brak aktywności fizycznej, niezrównoważona dieta, stres, przemęczenie, sięganie po używki. 

W jednym z artykułów na swoim blogu pisze Pani o seksualnym self-care? Cóż to takiego i dlaczego warto się tym terminem zainteresować?

Seksualne self-care to czynności, które wykonujemy po to, aby zatroszczyć się o sferę seksualną, a w konsekwencji, by dobrze się z nią czuć. Chodzi tu przede wszystkim o działania, które podejmujemy dla przyjemności, a nie z poczucia obowiązku czy przymusu. Dla każdego z nas będzie to oczywiście coś odmiennego, ponieważ na dobre samopoczucie nie ma uniwersalnej recepty. Jedną z takich czynności może być samomiłość, którą warto potraktować jako randkę z samym sobą. Dzięki niej możemy skupić się jedynie na własnej przyjemności i o nią zatroszczyć - np. znajdując różne sposoby jej doświadczania. 

Podobno w większości badań na temat fantazji seksualnych europejskich kobiet zawsze w pierwszej 5-tce pojawiają się fantazje homoseksualne. Czy to "normalne", że wiele kobiet heteroseksualnych  fantazjuje o innych kobietach?

Oczywiście! Fantazje erotyczne to zupełnie normalna część naszego życia seksualnego. Są wytworem naszej wyobraźni, który nas podnieca i stymuluje. A ponieważ dzieją się w głowie - stanowią bezpieczną przestrzeń do eksploracji swojej seksualności. Warto podkreślić, że nie podlegają one wartościowaniu - nie ma lepszych, ani gorszych fantazji. Nie zawsze muszą być one odbiciem ukrytych pragnień czy deficytów. Wiele osób nie chce też wcale realizować ich w rzeczywistości - i jest to zupełnie naturalne. 

Bardzo dziękuję za pouczające słowa!

wielki kryzys 1929

Czarny Czwartek i Wielka Depresja - czeka nas powtórka z rozrywki?

Na początku lat 20-stych XX wieku obywatele Ameryki zachłysnęli się konsumpcjonizmem. Zupełnie beztroskie i bezreflekcyjne podejście do mechanizmów ekonomicznych doprowadziło do wielkiego kryzysu, który wielu pozbawił oszczędności całego życia. I co najgorsze nie dotknął tylko mieszkańców zaoceanicznego kontynentu - Wielka Depresja objęła praktycznie wszystkie kraje na świecie.

Życie na kredyt

Stany Zjednoczone zakończyły I wojnę światową jako najwięksi zwycięzcy. Nie dość, że jako jedni z nielicznych wyszli z tej dziejowej zawieruchy bez wielkich strat, to jeszcze całkowicie przejęli panowanie nad światem. Anglia, Francja ani Niemcy nie mogły się wtedy ze Stanami równać pod żadnym względem. Od 1919 roku Ameryka zaczęła swój okres prosperity. I co najgorsze, w krótkim czasie po wojnie zaczęli go odczuwać także najzwyklejsi ludzie. Ludzie, którzy ani w ząb nie znali się na mechanizmach rynkowych, których w gruncie rzeczy zupełnie one nie obchodziły. Liczyło się tylko to, że ich codzienny amerykański świat zaczął zmieniać się nie do poznania. Do domów wkroczyła dumnym krokiem nie tylko elektryczność, ale i wszystkie sprzęty, do użytku których była ona potrzebna: radio, żelazka, odkurzacze. W ciągu najbliższej dekady odsetek domów ze stałym dostępem do prądu wzrósł z 30 do 70 procent. Każdy chciał mieć wszystko. A skoro sąsiad skorzystał i wszystko było w porządku, czemu by też nie rozsmakować się w życiu na bogato. A jeżeli pieniędzy brakowało? To, sąsiedzie, kredycik!

W latach 1921-29 podaż pieniądza w USA wzrosła ok. 60% wskutek decyzji Rezerwy Federalnej Stanów Zjednoczonych. Przyrost pieniądza bez pokrycia w produkcji dawał złudzenie bogactwa. Sprzyjali temu amerykańscy prezydenci, którzy sami bawili się w giełdę. Woodrow Wilson stawiał na obniżanie ceł i podatków. Calvin Coolidge za namową swoich doradców, oczywiście nie zawsze czysto zarabiających bankierów, uważał, że giełdę należy zostawić nieregulowaną. Co więcej doprowadził nawet do znacznego obniżenia stóp procentowych. A to oznaczało jeszcze tańsze kredyty. Skutkiem tego wszystkiego był nienaturalny wzrost konsumpcji i spadek realnych oszczędności. Ale oszalały nie tylko masy zwykłych ludzi. Przedsiębiorstw opierały się na nieracjonalnych inwestycjach szacowanych zgodnie z rachunkiem ekonomicznym zniekształconym przez obecność pustego pieniądza. I tak się zaczęło, i tak był to początek końca.

Kadr z filmu "Wielki Gatsby" odtwarzającego lata 20. XX wieku, reż. Elliott Nugent, 1949.
źródło: thoughtco.com

Za pięć godziny zero - 24 października 1929 roku

Pierwsze sygnały, że sytuacja może zmierzać w nie za dobrą stronę pojawiły się w 1927, zdecydowanie zauważalne - 1928 roku. Niektórzy ekonomiści alarmowali, że sytuacja, w której wszyscy się bogacą nie może trwać wiecznie i nowojorska giełda zaraz tego nie udźwignie. Problemy przeczuwał także Herbert Hoover, który 6 listopada 1928 roku wygrał wybory prezydenckie w Ameryce i szykował się na objęcie urzędu od 4 marca 1929 roku. System Rezerwy Federalnej tym razem próbował ostudzić rynek, dwukrotnie podnosząc stopy procentowe w 1928 i w 1929 roku. Jednak nie przyniosło to oczekiwanych efektów. 4 września ceny akcji zaczęły spadać. Początkowo wszyscy nawzajem się uspokajali - pucybut ekonomistę, ekonomista bankiera, bankier maklera, grube ryby pocieszały małe płotki. Przez cały październik sytuacja nie ulegała jednak poprawie. Rozpoczęła się panika. W przeddzień zapamiętanego momentu w historii jako Czarny Czwartek wielcy amerykańscy inwestorzy doszli do wniosku, że będzie coraz gorzej, że najwyższy czas wycofać swoje aktywa. W ślad za jednymi poszli drudzy. Środową giełdę zakończono ogromnymi stratami.

Realna panika, skutkująca tłumami ludzi na Wallstreet rozpoczęła się jednak dokładnie w czwartek 24-ego października. Ceny akcji po raz kolejny pikowały, a banki zaczęły wzywać swoich wierzycieli do uzupełniania depozytu zabezpieczającego pożyczki. Wielu najważniejszych inwestorów popełniło samobójstwa. Na wieść o tym wszystkim dziesiątki tysięcy ludzi wyszły na ulicę, próbując dowiedzieć co dzieje się z oszczędnościami ich życia.

źródło: rmf24.pl

Sprzedawano wszystko, tylko że teraz nikt nie chciał nic kupować. W ciągu zaledwie kilku godzin w obrocie znalazło się ponad 12,8 mln akcji, przy czym zazwyczaj ruch ten był trzykrotnie mniejszy.  Za akcje, które przed Czarnym Czwartkiem były warte 100 tys. dolarów, teraz oferowano jednego dolara! Administracja do samego końca wierzyła, że gospodarka obroni się przed krachem, ale 24 października był spektakularnym końcem, który wszystkim otworzył oczy. Co prawda najwięksi "ludzie Ameryki", tacy jak Richard Whitney, ówczesny szef nowojosrkiej giełdy, czy John D. Rockefeller, uważany za najbogatszego człowieka w historii, starali się ugasić pożar, ale ich ratunek skutkował przez cztery dni.

Rozpoczął się bieg na banki. Ludzie masowo wyciągali swoje depozyty z wszelkich instytucji finansowych, próbując ocalić cokolwiek, chociaż resztki swoich oszczędności. I tak oto większość banków stała się niewypłacalna.

Truchtem ku wojnie

W wyniku Czarnego Czwartu i Wielkiej Depresji pracę starciła jedna trzecia robotników. Ponieważ nie wypłacano wówczas zasiłków dla bezrobotnych, 15 mln dorosłych Amerykanów znalazło się bez środków do życia. Zaczęły się masowe samobójstwa, nie tylko w zaciszu bankowych pokoi, ale także w najzwyklejszych pokojach dziennych. Zarobki spadły prawie o połowę. Kryzys objął wszystkie gałęzie gospodarki. Tak samo chętnie jak wcześniej ludzie "wykupywali" akcje, tak teraz wpadli w gigantyczną frustrację i publicznie, masowo protestowali. Wolumen handlu światowego zmalał z 3 mld (ówczesnych) dolarów w 1929 do mniej niż 1 mld w 1933. I nie przypadkowo rok ten kojarzony jest z dojściem Hitlera do władzy. Po dziś dzień za jeden ze skutków Wielkiego Kryzysu wskazuje się stworzenie takich możliwości ekonomiczno-społecznych na całym świecie, że Hitler mógł zostać niemieckim kanclerzem.

Z tego najboleśniejszego kryzysu ekonomicznego w historii wyciągnięto wnioski. Wprowadzono nadzór nad spółkami giełdowymi, w tym obowiązek składania przez nie raportów finansowych i bieżących. W 1933 roku uchwalono ustawę Glass-Steagall, która zakazywała łączenia banków inwestycyjnych z tradycyjnymi. Zapoczątkowała ona wprowadzanie przez prezydenta Roosvelta tzw. New Dealu, Nowego Ładu Gospodarczego, czyli programu reform ekonomiczno-społecznych, które miały poprawić fatalną kondycję amerykańsiej gospodarki po krachu z 1929 roku. Ale Ameryka podnosiła się powoli.

Chciałoby się rzec, że uczymy się na błędach. Tak jednak nie jest. A przynajmniej nie w tym przypadku. Analogiczna sytuacja spotkała amerykańską, a zatem i światową giełdę w 2008 roku. Kiedy następne załamanie?

Trailer filmu "Chciwość", który przedstawia wydarzenia skutkujące kryzysem w 2008 roku. Film oparty na faktach, w 2012 roku nominowany do Oscara w kategorii najlepszy scenariusz.
z kim przestajesz, takim się stajesz

Otoczenie ma znaczenie albo z kim przestajesz, takim się stajesz!

Otaczaj się ludźmi, którzy mają na Ciebie dobry wpływ – to gwarantuje sukces w miłości, w udanym życiu towarzyskim i swoim własnym.

Wybieraj osoby, które mają Ci coś wartościowego do zaoferowania. Czyli swoją uwagę i czas, dobrą energię, entuzjazm. A dlaczego? Abyś dobrze się czuła, swobodnie robiła to, na czym Ci zależy. Niech to będą osoby wspierające i motywujące w chwilach zwątpienia i obecne w chwilach radości.

Masz wokół siebie różnych ludzi. O różnym temperamencie, zainteresowaniach, nastawieniu do życia. Zastanów się, z kim najchętniej spędzasz czas, rozmawiasz, pytasz o radę. Kto liczy się z Twoim zdaniem, lubi z Tobą przebywać? Wypisz ich imiona, będzie ku pamięci!

Otaczanie się odpowiednimi osobami ma ogromny wpływ na znalezienie miłości. Wśród takich osób będziesz czuła się bezpiecznie. Ich obecność i wsparcie podnoszą Twoją pewność siebie. Najlepszym sposobem na przekonanie się, jakich ludzi masz przy sobie i jaki mają na ciebie wpływ, jest po prostu sprawdzenie. Zrób poniższe zadanie:

• Wypisz imiona osób, z którymi lubisz przebywać i określ przy każdym z osobna, dlaczego uważasz, że dobrze na Ciebie wpływa.

• Przyjrzyj się uważnie, z kim rzadko rozmawiasz. Czyja obecność wprowadza niepokój i zamęt. Tych też wypunktuj.

Dla zachowania równowagi należy pamiętać o jednej zasadzie. Osoby, które w jakikolwiek sposób utrudniają Ci życie, pożegnaj ozięble lub ogranicz kontakty z nimi do minimum. Z tymi pozytywnymi przebywaj najczęściej jak to możliwe. Bierz od nich dobrą energię i dziel się swoją.

Jak sobie poradzić z niechcianym towarzystwem? 

• Do każdej osoby, którą wymieniłaś jako zatruwającą Ci życie, dopisz powód, dla którego nie chcesz z nią przebywać.

• Określ, w jaki sposób jesteś z tą osobą związany, np. czy jest to ktoś z bliskiej rodziny, czy dalszy znajomy.

• Zastanów się, z kim możesz zerwać kontakt, a z kim tylko ograniczyć. 

• Napisz co zyskasz, gdy zerwiesz lub ograniczysz kontakt. 

• Po czym poznasz, że taka osoba nie ma już na Ciebie złego wpływu? 

• Jaki będzie Twój pierwszy krok, aby ograniczyć kontakt. 

• Jak wygląda teraz Twoje życie? 

Pamiętaj, prawdą jest, że kto z kim przystaje, takim się staje. Przystawaj do takich, jakich lubisz i do jakich chciałabyś się upodobnić!

Olga Boznańska w swojej pracowni

Olga Boznańska - królowa zagraconej pracowni czy rozchwiana emocjonalnie melancholiczka?

Pół-Polka, pół-Francuska. Ekscentryczna mademoiselle de Boznańska nigdy nie wyszła za mąż, choć jej legenda osnuta jest wokół niespełnionych miłości. Sławny oryginał, który całe życie poświęcił sztuce. Otoczona psami, "hodująca" myszy i szczury, rozdarta pomiędzy Kraków i Paryż. Na czym polegał fenomen Boznańskiej?

Urodziła się 15 kwietnia 1865 roku w stosunkowo zamożnej rodzinie zamieszkującej w Krakowie. Ojciec był posiadaczem ziemskim i inżynierem z wykształcenia; matka, Francuzka, Eugenia Mondan, dyplomowana nauczycielka, przyjechała do Galicji nauczać francuskiego. Mieli dwójkę córek. Starsza, panna Olinka, została sławną na całą Europę starą panną-malarką, młodsza, Izabela, o chorobliwie bladej cerze i nieobecnym spojrzeniu, pianistką-samobójczynią.

Talenty dziewczynki odziedziczyły zdecydowanie po mamie, która postanowiła je od najmłodszych lat w dziewczynkach rozwijać. Olga z początku uczyła się u prywatnych, najlepszych nauczycieli, potem uczęszczała na kursy, z racji płci nie mogąc należeć do grona studentów Akademii Sztuk Pięknych. Miała 20 lat, kiedy wyjechała na dalszą naukę do Monachium. Okres ten uważała do końca życia za najważniejszy. Mawiała potem, że to w Monachium nauczyła się malować i żyć, choć to właśnie tam objawiły się pierwsze stany lękowe, strach przed tłumem i obcymi ludźmi.

Niektórzy krytycy twierdzą, że w jednym ze swoich obrazów ewidentnie zawarła "program" swojego życia. W oranżerii przedstawia młodą dziewczynę stojącą w cieplarni, blisko ściany, w otoczeniu bujnych roślin i kwiatów w doniczkach. Kobieta zdaje się z niepokojem i zaciekawieniem patrzeć na kogoś, kto właśnie wszedł. Mówi się, interpretując dzieło biograficznie, że już wtedy 25-letnia autorka obrazu widziała się jako samotną, żyjącą w swoim twórczym świecie, tylko dla siebie samej artystkę.

Olga Boznańska, W oranżerii, 1890, Muzeum Narodowe w Warszawie,
źródło: niezlasztuka.net

Ekscentryczna, zamknięta w sobie i ze swoimi obrazami, a jednak intrygująca i czarująca. Olga nie stroniła od relacji, była adorowana przez wielu mężczyzn. Podobno była bardzo zakochana w Paulu Nauenie, polskim malarzu i nauczycielu. Według obiegowej opinii Olga też była jego uczennicą. Nie było to prawdą, chociaż oboje znali się i przyjaźnili, a nawet wzajemnie się portretowali. Z jednym z portretów Nauena autorstwa Boznańskiej wiąże się nawet mały skandal.

W drugim tygodniu stycznia 1894 roku, zaraz po święcie Trzech Króli, monachijski Związek Artystów i Przyjaciół Sztuki "Kunstverein" wystawił obraz Portret mężczyzny. Tajemnicą Poliszynela było oczywiście, że portretowanym mężczyzną jest zaprzyjaźniony z autorką malarz. W kilka dni po wystawieniu obrazu ukazała się w felietonie "Kuriera Bawarskiego" druzgocąca krytyka sportretowanego mężczyzny:

„W głównej sali wystawowej, na przedniej ścianie, wisi wcale nieźle namalowany portret męski. Młody człowiek, który nie miał nic z życia, bo żył zbyt intensywnie, i życia nie zna, bo żyje w sosie własnego światka – krótko mówiąc jest jednym z owych kalek cywilizacji, tych o wychudłych twarzach, rzadkich włosach, zamglonych oczach i cienkich nosach, którzy głoszą fin de siecle, nic przy tym nie głosząc. Siedzi tak przed nami, skulony, zziębnięty, z podniesionym kołnierzem płaszcza, na jakiejś kanapie, a jego blada twarz, którą w języku kiczu i podlotków nazywa się «interesującą», tchnie nędzą naszych czasów”.

Plotkom i komentarzom nie było końca. Paul Nauen wniósł sprawę o zniesławienie... i wygrał. Gazeta musiała publicznie przeprosić. Skandal pomógł jednak Boznańskiej, tym bardziej, że to dzieło uznaje się za nie tylko przełomowe dla jej kariery, ale i przełomowe w historii modernistycznego polskiego malarstwa portretowego. Portret uznany jednogłośnie przez ówczesną krytykę artystyczną za arcydzieło, został w 1896 roku zakupiony przez Muzeum Narodowe w Krakowie i był pierwszym obrazem Boznańskiej pozyskanym do zbiorów narodowych. 

Olga Boznańska, Portret malarza Paula Nauena, 1893, Muzeum Narodowe w Krakowie

W trakcie dekady spędzonej w Bawarii, Boznańska stała się w pełni ukształtowaną malarką. Udoskonaliła swoją technikę i zdobywała grono klientów, których portretowała, bowiem to właśnie portret stał się jej artystyczną domeną. Jej wielki talent miał jednak rozkwitnąć na dobre w Paryżu, dokąd wyjechała w 1898, mając 33 lata i listownie zrywając zaręczyny z młodszym od niej malarzem, Józefem Czajkowskim.

W artystycznej stolicy świata zaczęła wszystko od nowa. Zatraciła się w pracy, wypijając hektolitry herbaty i odpalając jednego papierosa od drugiego. Swoje prace pokazywała na licznych wystawach, zdobywała coraz to nowe nagrody, poszerzała grono nowych klientów. Choć chowała się w swojej zakurzonej pracowni, znała biegle cztery języki. Dlatego bez skrępowania mogła dziękować za odbierane nagrody, a tych przybywało. W 1900 roku dostała złoty medal na wystawie w New Gallery w Londynie. Na Wystawie Światowej w Paryżu otrzymała wyróżnienie. W 1901 po raz pierwszy wystawiała w Pittsburghu, a rząd francuski zakupił jej Bretonkę i Portret panny Dygat do państwowych zbiorów sztuki.

Olga Boznańska, Bretonka, 1890, Muzeum Narodowe w Krakowie

Wybuch pierwszej wojny światowej negatywnie wpłynął na sukcesy, a w związku z tym i dochody Olgi Boznańskiej. Przestały napływać zlecenia, Paryż opustoszał, wreszcie zmienił się. Coraz trudniej było pozyskać środki na utrzymanie siebie i pracowni. Rodzice zmarli, a więc nie mogli dopomóc, coraz trudniej było wiązać koniec z końcem. Jedno było jednak niezmienne - malowanie, które pozwoliło jej przetrwać XX-wieczne nawałnice. Boznańska nigdy nie ulegała modom ani nie podążała za nowymi trendami, dlatego też z czasem stawała się dla wszystkich coraz większym dziwadłem. Nosiła się "po staremu"; w dzielnicy, w której żyła, całe rzesze artystów kreowały zupełnie nowe kierunki w sztuce, bawiąc się do upadłego, pijąc w kawiarniach i kabaretach Montparnasse’u. A ona? Osobliwie niemodna w swojej sukni i wielkim kapeluszu wychodziła z pracowni, by samodzielnie donieść wiadra z wodą do nieopalanej pracowni, po której biegały myszy.

W 1934 roku do tragicznego stanu materialnego doszedł fatalny stan psychiczny Boznańskiej. Izabela, młodsza siostra, nie radząc sobie z uzależnieniem od morfiny i niespełnionym śnie o zostaniu pianistką, popełniła samobójstwo. Wybitną malarkę ratowały w tym czasie znajomi i przyjaciele. Alarmowali, że Boznańska żyje niemal w skrajnej biedzie. Od lat 30-tych Państwo Polskie wykupiło kilkanaście płócien i przyznało malarce liczne nagrody. Pomimo powszechnego uznania, Boznańska zmarła w niewiele lepszym stanie 26 października 1940 roku w Paryżu.

Olga Boznańska w pracowni, EAST NEWS, źródło: polityka.pl
taksówka

W podzięce za chwilę kultury

Wczoraj byłam w Radomiu. Rozmawiałam z tamtejszym taksówkarzem o jego mieście. Wyraziłam swoją opinię, że w Radomiu jest miła atmosfera, miasto jest zielone i – mam takie wrażenie – słoneczne. Tam nawet kiedy pada deszcz, to jednocześnie świeci słońce. Mój rozmówca nie zgodził się ze mną; stwierdził, że Radom jest po prostu ponury i brzydki.

Dodał, że ostatnio nawet wiózł klientkę, która usłyszała o brzydocie tego miasta i właśnie to zainspirowało ją do przyjazdu. Chciała zrobić sesję zdjęciową i stworzyć artystyczne fotografie najpaskudniejszych miejsc. Objeździła całe miasto (nie jest ogromne, więc nie zajęło jej to wiele czasu) i rozczarowana stwierdziła, że musi wracać, bo Radom wcale nie jest taki brzydki. 

O co w tym wszystkim chodzi? Nie chcę skupiać się tu na taksówkarzu, bo każdy, być może, chciałby, żeby jego miasto było ładniejsze niż jest. Chcę skupić się na fotografii, na sztuce. Po co szukać brzydoty, jaki jest sens ją powielać? Dlaczego w ostatnich czasach dąży się do ukazywania właśnie wynaturzeń, zepsucia. Rozumiem, że sztuka powinna wywoływać emocje, powinna coś przekazywać, nie może być obojętna. Wolałabym jednak, żeby sztuka ukazywała piękno, była jego poszukiwaniem, dialogiem ze stworzeniem. 

Wielu współczesnych artystów upodobało sobie szokowanie odbiorców. Ale czy w tych czasach jest to jeszcze możliwe?  Mam wrażenie, że teraz wyróżnić się można raczej czymś dobrym, porządnym, ładnym, skromnym i uroczym.

Dzisiaj przyjechałam do Krakowa. Do hotelu jadę taksówką i – jak zwykle – rozmawiam z kierowcą. Ten przeklina, zdawkowo przeprasza i znów przeklina. Proszę o chwilę jazdy bez rozmowy, bo już nie mogłam znieść tego obrzydlistwa. Wyciągam telefon, przepraszam kierowcę, mówiąc, że muszę zadzwonić. Już do końca drogi rozmawiam przez telefon, żeby nie narażać się na ten rynsztok. Wysiadam z samochodu i kilka kroków dalej widzę dwie radosne, uśmiechnięte dziewczyny. Nie znam ich, ale one mnie poznały, bo oglądały "Projekt Lady". Podeszły, bardzo grzecznie przywitały się i nawiązały rozmowę. Mówiły przepiękną polszczyzną. Pod koniec przypadkowego spotkania zrobiłyśmy sobie wspólne selfie i rozstałyśmy się w dobrych nastrojach. 

Pomyślałam sobie: ileż wysiłku w wychowanie tych nastolatek musieli włożyć rodzice lub opiekunowie; ileż pracy kosztuje nauczenie młodego człowieka grzeczności na takim poziomie. A nie była to kultura na pokaz. Wyczułabym, że ktoś się sili na uprzejmość. Tu – wręcz przeciwnie: było lekko i swobodnie, żadnego fałszu i sztuczności. Prawdziwy kunszt kultury osobistej. To był ważny moment w moim życiu; przekonałam się, że sztuka jednocześnie może być piękna i szokująca. Dlatego chciałabym gorąco podziękować dziewczętom za tę chwilę kultury, którą podarowały mi w Krakowie.

aborcja

Dziewięć rozmów o aborcji

"-Ile lat by miało?

-Pięć lat. Zastanawiam się, co by było, gdybym urodziła. Może jednak dałabym sobie radę, może wtedy wpadłam w histerię? Może zawsze tak jest, że kobiety się boją i nie wyobrażają sobie przyszłości, ale radzą sobie z tym strachem i rodzą. A ja sobie z nim nie poradziłam. Wciąż mam w głowie taką wątpliwość: a gdybym wybrała inaczej?

Aborcja od zawsze była kwestią dyskusyjną, sporną, kontrowersyjną. Ostatnio wiele mówi się w Polsce na jej temat. I tematy pokrewne, w jakiś spośób z nią związane, jak choćby tak głośna zeszłych i przyszłych dni afera o edukację seksualną w szkołach. W pierwszym odruchu chciałam napisać, że wiele się o nich rozmawia, ale nie; słowo rozmowa zdecydowanie tu nie pasuje. Bowiem bardzo niewielu ludzi, którzy wypowiadają się na ten temat, ma odpowiednią wiedzę, wrażliwość, poczucie z jednej strony empatii, a z drugiej etyki i moralności. Mam wrażenie, że w dyskusji publicznej szasta się tylko frazesami. W grę wchodzą pieniądze i polityka, ale nie dobro kobiety i dziecka. Kobiety i dziecka - rówocześnie i równorzędnie, a nie jak chciałyby niektóre strony stojące po dwóch stronach barykady albo samej kobiety i jej macicy, albo tylko poczętego życia.

Dlatego tak ważna jest edukacja w tym zakresie. Nawet nie na poziomie systemu, w szkołach, ale nas samych - dorosłych kobiet. Dlatego czytajmy, słuchajmy, dowiadujmy się. A emocje odłożmy na bok. Dopiero na sam koniec włączmy empatię. Nie, emocje a empatia to nie to samo.

Dlatego dziś polecamy bardzo dobrą książkę Wydawnictwa Czerwone i Czarne "9 rozmów o aborcji". Książka została wydana dwa lata temu, w 2017 roku, ale wciąż jest bardzo aktualna. I aktualną pozostanie, bo jest zapisem, jak sam tytuł wskazuje, rozmów z ośmioma kobietami o ośmiu aborcjach, których dokonały w różnych życiowych momentach (rozmowa ostatnia to rozmowa z dyrektorką wykonawczą Federacji Na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny). A więc jest zapisem uniwersalnego kobiecego doświadczenia - możliwością zajścia w ciążę, samej ciąży, strachu związanego z tym stanem i później życia z dzieckiem, bólem, poczuciem winy i osamotnienia...

-Dlaczego zdecydowałaś się opowiedzieć mi swoją historię?
-Może dlatego, że mam 18-letnią córkę? Może dlatego, że aborcja zrujnowała mi po latach życie osobiste i jest przyczyną mojej depresji? Poza tym chcę opowiedzieć kobietom, jakie mogą być skutki takiej decyzji, ale też jak można wyciągnąć wnioski dla siebie. Z mojej historii można wziąć dla siebie całość, część, a można nie wziąć nic.

Co ważne, pomimo że książka została zlecona do realizacji dwóm dziennikarkom związanym z kojarzącymi się raczej lewicowo tytułami prasowymi, jest w głównej mierze obiektywna za sprawą opisywanych w niej kobiet, ich doświadczeń, ich aborcji. Bowiem na pierwszy rzut oka niemal wszystko jest w tych rozmowach różne. I to bardzo ważny punkt w początkach rozmowy o aborcji w ogóle - że kobiety dokonują tego zabiegu z przeróżnych przyczyn - choć chyba można zaryzykować tezę, że większość z nich sprowadza się do strachu i niepewności o przyszły los swój i dziecka, zarówno ten materialny, jak i zdrowotny, a w końcu po prostu bytowy.

-Co Cię bardziej przerażało - że dziecko może urodzić się zdeformowane, czy to, że musiałabyś zmienić sposób życia, czy też, że nie możesz go utrzymać?
-Bardziej do mnie przemawiała ta materialna i zawodowa sytuacja, bo miałam konkretną wizję, co się stanie. A myśl o tym, że dziecko może urodzić się poważnie chore, była tak straszna, że pozostawała już poza moją wyobraźnią.
-Dlaczego?
-Bo będę musiała przez całe życie siedzieć z nim w domu, w dużej biedzie, że trzeba będzie się tym dzieckiem opiekować, będziesz je kochać, nigdy nie będziesz chciała go opuścić i to cię skaże na opiekę 24 godziny na dobę. Więc to jest koniec twojego życia. Bałam się tej straty. Straty swojego życia.

Jednym z najważniejszych aspektów aborcji, o jakich mówi ta książa, jest rozbieżność pomiędzy tym, co przy aborcji teoretyczne, a tym jak wygląda to w praktyce. Mam tu na myśli przede wszystkim sytuacje, chyba najgorsze z najgorszych w całym zagadnieniu, bo dotyczące zdrowia przyszłych maluchów i ich funkcjonowania na świecie, a więc wad genetycznych. Sam fakt, że dziecko ma na przykład wodogłowie, że cierpi i przy narodziach oraz przez całe życie cierpieć będzie, jest dla matki zawsze nie do zniesienia. Decyzja o tym, co z tym faktem zrobić, jest kolejną etyczną, moralną, religijną, po prostu codzienną katorgą. Ta książka pokazuje jednak jeszcze kolejną odsłonę tego dramatu - pomimo że przesłanka o wadach genetyczych uprawnia do legalnej aborcji, w praktyce nie jest ona realizowana. A jeżeli tak, to bardzo często w nieludzki, niehumanitarny, nieempatyczny sposób. Nasz system zdrowia to w wielu przypadkach jedna wielka pomyłka, pomyłka organizacyjno-wykonawcza. A dodajmy do tego jeszcze etykę i empatię. Niby temat na zupełnie inny artykuł, ale te rozmowy z kobietami jasno pokazują, jak ważna w ich przypadkach była dobrze zorganizowana pomoc ze strony szpitali, ze strony lekarzy, pielęgniarek i psychologów. A raczej jej brak.

Stawiam się u swojego lekarza prowadzącego, bo muszę mieć skierwanie do szpitala. Mówię, że z własnej woli decyduję się na terminację. Siedzi długo nad druczkiem skierowania i mówi: "Nie sądzę, aby panią przyjęli." Nie daję się wciągnąć w dyskusję. "Potrzebuję tego skierowania" - powtarzam. A w myślach: "Nic więcej od ciebie nie chcę." Po pięciu minutach zawieszenia długopisu nad kartką w końcu pisze, że to na moją prośbę.

Na wstępie swojej książki autorki piszą, że za każdą z historii związanych z aborcją stoi jakiś dramat albo trauma. I nie chodzi im o syndrom postaborcyjny. Chodzi im o to, że "aborcja to trauma, bo zawsze są z nią związane dramatyczne okoliczności. Toksyczny związek, choroba, zły stan psychiczny, zła sytuacja finansowa." Pełna zgoda. Ale piszą też później, że strach związany z aborcją "bierze się z tego, że aborcja zakodowała się w polskim potocznym myśleniu jako zło".

Być może tak jest, być może tak właśnie aborcję kodują Polacy. Ale nie należy ich za to piętnować. W moim odczuciu autorki za pomocą całej książki sugerują bowiem, że aborcja złem nie jest. Nigdy. Że jest na tyle skomplikowanym procesem, związanym właśnie z przeróżnie ujętą traumą, że nie można jej nazwać czymś złym. I o ile na samym początku pełna zgoda, o tyle już na drugą część twierdzenia nie można tak łatwo przystać. O czym według mnie ta książka też zdecydowanie świadczy - że aborcja to owszem niezwykle skomplikowana sprawa, zawsze, za każdym razem to jednostokowy dramat kobiety, ale w niektórych przypadkach można konkluzyjnie nazwać konkretną aborcję czynem po prostu złym. Ale to już musicie przeczytać i wysnuć konkluzje same. Nie ocenić, a już na pewno niepiętnująco, ale przeczytać, pomyśleć, dowiedzieć się, wczuć i nie szastać frazesami, że "Jak można...", "Ja bym nigdy...", "Zawsze kobieta powinna mieć prawo..."

źródło: herbatazksiazka.pl
smutna kobieta

Przecież nie zasługuję na miłość!

To przekonanie, jak mantrę, powtarzają osoby, które z jednej strony chcą być zakochane, a z drugiej, tej podświadomej, uważają, że nie zasługują na miłość. Taka postawa jest charakterystyczna u osób, które w swoim wczesnym życiu musiały zasłużyć na otrzymanie tego, co im się po prostu należało. Czyli na uwagę najbliższych, miłość, bliskość. W relacji przyjmują postawę służalczą. Nadmiernie zabiegają o względy drugiej osoby. Nie dbają o swoje potrzeby, tylko o emocje innych. Uważają, że nie mają żadnej wartości, za którą można ich pokochać, dlatego ciągle starają się zasłużyć na miłość.

Opowiem Ci o mężczyźnie, który całe swoje życie podporządkował pracy i uważał, że nie zasługuje na uwagę kobiet. Jednocześnie, jako jeden ze swoich życiowych celów, określił stworzenie szczęśliwej rodziny. Sposób wychowania ukształtował w nim przekonanie, że tylko wysiłek włożony w przygotowanie się do zawodu i zarabianie pieniędzy jest słuszną drogą i sposobem na życie. Uważał, że rozmowa z kobietą na temat inny niż praca jest bez sensu. Że nie ma nic ciekawego do powiedzenia, więc nikt nie zechce z nim rozmawiać. Sądził również, że to jego znajdzie odpowiednia kobieta. On ma tylko czekać.

Jako nastolatek nie brał udziału w życiu towarzyskim, nie bawił się z rówieśnikami. Nie chodził na dyskoteki, bo według jego rodziców była to strata czasu, który powinien poświęcić nauce. Przekonanie, że zajęcia inne niż nauka nie mają wartości, spowodowało, że nie miał szansy nauczyć się jednej z bardzo ważnych umiejętności – nawiązywania znajomości. Swoją wczesną młodość wspomina jako brak okresu bycia nastolatkiem. Nie miał okazji zbuntować się, chociażby dla zasady. Nie miał okazji flirtować z dziewczynami, umawiać się na pierwsze randki. Nie doświadczył porzucenia, nikt nie złamał mu serca. Nie wiedział również, jak to jest samemu z kimś zerwać.

No i jak w takiej sytuacji jego marzenie o rodzinie ma szansę się zrealizować? Skoro nie jest w stanie choćby zacząć rozmowy? Zauważ, że to, czego nie możesz zrobić, przed czym czujesz lęk, ma zazwyczaj podłoże w przeszłych wydarzeniach. Najczęściej tych z okresu dzieciństwa.

Pewnie pomyślisz, że wszelkie nieszczęścia, jakie cię spotykają, najłatwiej zrzucić na rodziców. Możesz się zdziwić, ale wcale nie jest tak łatwo. Dlaczego? Bo własnych rodziców postrzegamy jako istoty najdoskonalsze, które nie są w stanie zrobić krzywdy własnemu dziecku. Chociaż patrząc z boku, można mieć inne spostrzeżenia. Jednak dziecko zawsze będzie broniło swojego rodzica. A tym samym przekonań, jakie od rodzica przejęło. Przyznanie, że nie potrafimy się zakochać, bo rodzice się nie kochali, krzywdzili emocjonalnie lub fizycznie, jest krytyką świata, w jakim zostaliśmy wychowani. Jak to tak?! To, co do tej pory uważaliśmy za wartość, nagle okazuje się dramatem i jak tego nie zmienimy, to nie ruszymy z miejsca. A to boli. Powtórzę za S. J. Lecem: „bolesny jest poród człowieka, zwłaszcza gdy rodzi siebie sam w wieku dorosłym”.

Pamiętaj! Masz wybór, możesz podjąć się zadania znalezienia swoich przekonań dotyczących związków. Możesz też podjąć decyzję, że wolisz mieć te, które masz.

Spotkałaś się zapewne z opinią o tym, że dziecko powinno swoim „odpowiednim” zachowaniem zasłużyć na miłość. Że tak się wyrażę na miłość boską, co za brednie! Opowiem ci, dlaczego tak uważam. Bliska jest mi teoria, że to dzieci wybierają sobie rodziców. Czyli świeżutka i pachnąca dusza szuka sobie sympatycznych ludzi, u których mogłaby zamieszkać. Gdy już wybierze, pojawia się piękny maluszek. Zatem to dziecko przynosi do rodziny miłość. I nie musi na nią zasługiwać. Amen.

Miłości nie otrzymasz od każdej osoby, od której chcesz. Są przecież takie, które zwyczajnie cię nie lubią, nie chcą być z Tobą blisko. Zatem nie oczekuj od nich miłości. Miłość jest Ci dana z natury. Jedyne czego musisz pilnować, to nie dać jej sobie odebrać! Jeśli jednak nadal uważasz,  że nie zasługujesz na miłość, to na początek zrób dla siebie coś dobrego. Zacznij od tego krótkiego ćwiczenia:

• usiądź wygodnie i odpręż się, 

• zamknij oczy, 

• oddychaj głęboko, 

• zobacz siebie jako dziecko, 

• opisz, co robisz, jak się czujesz, 

• podejdź do niego i przytul najmocniej jak potrafisz, 

• powiedz, że kochasz je najbardziej na świecie, 

• powiedz, że zawsze będziesz blisko, 

• powiedz, że zawsze będziesz miał dla niego czas, 

• przytulaj, 

• pocałuj je z czułością w czoło, w policzek, tak jak całuje się kochane dziecko, 

• ciesz się chwilą, 

• przestań się przytulać dopiero wtedy, gdy poczujesz, że wystarczy, 

• gdy skończysz, podziękuj sobie i swojemu dziecku za tę chwilę, 

• wróć, gdy będziesz gotowy, 

• otwórz oczy, 

• weź za rękę swoje małe dziecko, przytul i powiedz, że je kochasz.

Wracaj do tego ćwiczenia zawsze, gdy poczujesz taką potrzebę.

Jest jeszcze jedna kwestia. Kwestia wiary, że można zasługiwać na miłość. Zmiana przekonania na takie, że zasługujesz, na początku bywa zbyt trudna. Aby sobie pomóc możesz zrobić jeszcze jedną rzecz. To prostsze niż Ci się wydaje. Po prostu zapytaj swoich bliskich, przyjaciół i znajomych, czy według nich zasługujesz na miłość i dlaczego tak uważają.

Z jakiego powodu o tym piszę? Spotkałam człowieka, który nigdy nie usłyszał od swoich rodziców i bliskich, że zasługuje na miłość. Jedyne co słyszał, to informację o swoich powinnościach wobec innych. To spowodowało, że nie wierzył, iż zasługuje na czyjąś miłość i uwagę. A zwłaszcza na miłość i uwagę przyszłej partnerki. A skoro jest przekonany, że nie zasługuje, to czuje obawę przed związkiem, przed próbami poznawania i dawania szansy innym na poznanie siebie. Uważa, że musi mieć na to dowody. Czyli informację od innych. I dlatego właśnie najlepiej sprawdzi się tutaj pytanie do znajomych lub telefon do przyjaciela. A przy okazji dowiesz się, co jeszcze myślą o Tobie bliscy.

Obok kwestii zasługiwania na miłość, należy jeszcze postawić sobie pytanie o moc miłości własnej. Jeśli wierzysz w siebie, jeśli otaczasz się szacunkiem, to z jakiego powodu nie wierzysz, że zasługujesz na miłość? Może Twoja miłość własna wcale nie jest taka silna, jak się wydaje? Może potrzeba więcej pewności siebie?

superdohaterowie też bywają zmęczeni

Superbohaterki dają radę, tylko co z tego?

Czyli o tych wszystkich super kobietach, które naprawdę dają z siebie maksa w pracy, w domu, w życiu.

Na pewno znasz chociaż jedną taką superbohaterkę. A może nią jesteś? Superbohaterka to czasem prawdziwa kobieta sukcesu, a czasem umęczona żona i mama, zapracowana i zajęta, bo taka wszędzie potrzebna. Jej naturalna życiowa domena to: ogarniam.pl.

Bo ogarnia, bo tak trzeba, bo jak inaczej, bo kto za nią zrobi. Szkopuł w tym, że sama nie czuje ani sukcesu, ani spełnienia, ani swojego superbohaterstwa. O sobie myśli na końcu i niech te proporcje, będą wyznacznikiem syndromu SuperHero, o którym dziś napiszę. O syndromie SuperHero, czasem fajnym w skutkach dla siebie i świata, czasem nie. Piszę o tym, bo ta postawa, nam kobietom, zaczyna szkodzić w życiu. Po czym poznać Superbohaterkę? To postawa taka trochę ZA BARDZO. Za bardzo dla innych, za mało dla siebie: mogę wszystko, pomogę, uratuję, zrobię za Ciebie; po czym opada się z sił albo nie starcza ich na jej sprawy, na jej życie.

Kobieta sukcesu? Ona tego tak nie nazywa. Nie śmiałaby. Bywa, że nawet nie podejrzewa, że nią jest. A na pewno tak się nie czuje. Wygląda świetnie lub nie, jest cała zadbana lub nie, ma dużo energii, pomysłów albo bywa przemęczona do granic, jest aktywna, żywa, ciągle w kontakcie lub wiecznie w biegu. Tylko lista rzeczy, które ma do zrobienia lub aktualnych projektów jest po prostu zatrważająco długa. Bo tyle tego jest i wszystko do niej należy. Ale ona tego też często nie widzi, nie dostrzega. Jest zajęta działaniem, planowaniem następnych aktywności, jest przerażająco skuteczna i zajęta ratowaniem: wyniku, firmy, zespołów, projektu, kolegi, domu - niepotrzebne skreślić.

Czujesz dreszcz niepokoju, że może chodzić o Ciebie? I czemu to piszę, choć całym sercem jestem za kobietami, w życiu i w biznesie, za ich unikalnymi kompetencjami, za ich skutecznością? A piszę dlatego, że superbohaterki nieświadomie łatwo wpadają w pułapkę własnej wszechmocy, robią wszystko dla firmy, zespołu, projektu, a zapominają o sobie, o swoim zdrowiu, nadużywają siebie i swoich zasobów, nie dbają wystarczająco o swoje dobro, swój status, swój własny PR w firmie, nie wspominając o benefitach w różnej postaci dla siebie samej. Piszę o tym, gdyż niestety znam ten syndrom superbohaterki, z doświadczenia własnego i nie tylko. Rozpoznaję superbohaterki z daleka, ponieważ niegdyś sama nią byłam, a obecnie wiele z nich trafia do mnie na sesje i treningi indywidualne w związu z zupełnie czym innym na początku wspólnej pracy, a potem, masz Ci los, okazuje się, że następna superbohaterka. 

Czyżby syndrom Matki Polki przerodził się w syndrom Superbohaterki? Czyżbyśmy, my kobiety, niezależnie od wieku, chciały na siłę zbawiać świat? Wszystko za wszystkich, dla wszystkich, dla siebie niewiele. I tak sobie podczas sesji indywidualnie pracujemy nad budowaniem nowych postaw, nad korektą niesłużących reakcji i zachowań, budując nową własną moc. Rozmawiamy o właściwych fundamentach, których źródło wcale nie leży w aspiracjach, w ambicjach, w pędzie do sukcesu. Na nowo szukamy źródła własnej mocy. Które czasem bywa schowane, czasem zagubione w zdobytym do tej pory doświadczeniu, umiejętnościach, sukcesach.

Superbohaterki, które spotykam są wspaniałe, mądre, inteligentne, pracowite, świadome wielu spraw, w tym potrzeby samorozwoju. Prawda, że to interesujące, że tak często mam z nimi do czynienia, niezależnie od wieku, skali doświadczenia w zarządzaniu, liczebności zespołu, statusu. Mechanizm zawsze jest podobny. Za mało robią dobrych rzeczy same dla siebie, mają przestawione priorytety w taki sposób, że aż im to zagraża… Menedżerki to często superbohaterki i bardzo Was wszystkie podziwiam, szanuję, wspieram i wspierać będę. Za to czuję, że „must write” – no skoro tak modne jest „must have” to ja chyba mogę mieć własne „must write”? Żeby móc Wam serdecznie i z całego serca napisać:

Stop! Zatrzymaj się!

Bo w tym biegu zadań tempo, które sobie narzucasz, to Twój wybór (choć czasem bywa nieświadomy, za to może być niszczący w skutkach). To nie musi być zawsze zdrowie, to może być pozycja, to może być moment życiowy, to mogą być Twój mąż i Twoje dzieci, Twoje relacje, które niechcący cierpią, na wskutek Twoich skoncentrowanych, nadmiarowych działań. Bo jesteś skuteczna jak laser - widzisz cele, potrzeby, działania wszystkich, tylko nie swoje. Nie zgadzasz się? Bardzo dobrze, może to nie jest o Tobie. Wkurza Cię to, co piszę, bo ciągle myślisz, że jesteś w krainie własnej omnipotencji i sukcesy, a raczej skuteczne rezultaty Twoich działań napawają Cię dumą? Cóż, to może jednak jest opowieść dla Ciebie.

Bo kiedy znajdziesz czas na status nie ten w firmie, tylko ten taki bardzo osobisty, całkiem dla siebie, taki status zwany „priv” i sprawdzisz, jak się mają Twoje poczucie własnej wartości, czas wolny, relacje z przyjaciółmi, związek lub też Twoja pasja? A może jeszcze zapytajmy o poczucie szczęścia? Poziom satysfakcji z życia? A może weźmy pod uwagę etap spełniania Twoich marzeń? Może sama przed sobą przyznasz, że gdzieś w Tobie świeci się już pomarańczowe, ostrzegawcze światełko?

Samo życie, czyli codzienność superbohaterki

„Monika, ja chyba trochę się zaliczam do tych superbohaterek... Chociaż w moich kręgach to się nazywa: silna kobieta. Sama zrobi, sama wszystko załatwi, wymyśli, doradzi, zajmie się tym i owym. Wszystko dla innych… Zainwestuje czas, czasem i pieniądze, by komuś było lepiej, a sama ma wyrzuty sumienia, gdy kupi sobie książkę i w nocy po cichu ją przeczyta... Moje motto? Nie wiem, czy motto, raczej myśl, która przymusza i nadzoruje, to takie: "Co, ja nie dam rady? No, to proszę patrz..." i zarzynam się. Biorę kolejny obowiązek „nie swój" na głowę, bo przecież dla mnie to tylko chwilka... Tak sobie myślę, że Superbohaterka chyba najbardziej uderzyła mi do głowy po porodzie. Chciałam sobie i innym udowodnić, że dam radę sama. Potem poszło już szybko. Dom, dziecko, praca, połączenie starego życia z nowym, a może by tak się jeszcze tu zaangażować... no i remont też sama zrobię swoimi rękami. Mój partner w końcu uświadomił mi, że nad tą swoją „Samosią" muszę zapanować, bo fizycznie się wykańczam i zabieram wszystko im, moim bliskim: całą przestrzeń i samodzielność, jego i córki. A przecież ja tylko chciałam dobrze.”

"Uratowałaś się?" - pytam z nadzieją, a na to moja bohaterka odpowiada: „Jeszcze się nie uratowałam. Póki co, staram się nie protestować jak mnie wysyłają na zakupy z zadaniem kupienia sobie nowej bluzki, bo wiesz... dla partnera lub dla dziecka jest mi jakoś łatwiej. Jak robię coś dla siebie, tylko dla siebie, to mam takie poczucie hm... jakby winy i kojarzy mi się to z egoizmem w negatywnym znaczeniu.” Tak pisze Ola, lat 32.

Następne Stop. Jest nowa misja dla Supebohaterek

Warto sobie uświadomić, że wszystko, co robimy nadmiernie, za bardzo, z niekorzyścią dla siebie samych, załamując proporcje między pracą a tym, co nas buduje i wzmacnia tak wewnętrznie, powoduje dysproporcje, dysharmonię, prowadzi nas na manowce. Niestety, moje kochane superbohaterki, choć uwielbiam Was za energię ogarniającą cały świat, wiem, że jesteście bardzo potrzebne światu, a biznesy dzięki Wam kwitną, poczytajcie jeszcze troszkę, bo mam Wam do przekazania najważniejszą z misji.

Czas zadbać o samą siebie. Dla siebie, potem dla innych, kolejność nie jest przypadkowa

Jeden z najważniejszych projektów, a ciągle odkładany na bok, bezzasadnie pomijany, to Ty, moja droga, moja miła, moja supebohaterko. Czasem trzeba oddać pelerynę. Bo jeśli już tak jest, że świat Cię potrzebuje i naprawdę nieustannie musisz go ratować, gasić pożary w projektach, szkolić, tłumaczyć, wyjaśniać, walczyć czy co tam jeszcze robisz, to tylko przypominam, warto, żebyś była w formie.

 Wyspana i wypoczęta, a nie w permanentnym niedospaniu, zmęczeniu.

Żebyś zapytana o czas dla siebie, nie odpowiadała, byłam na paznokciach. Bo manicure to świetna sprawa, wiem, czasem jedyna chwila dla Ciebie, ale nie zastąpi tej dobrej, pełnej relaksu godziny podczas dnia dla Ciebie, bez listy stu punktów do zrobienia, bez natłoku zadań i presji.

Żebyś potrafiła świadomie, układać swoje pracowe i życiowe priorytety bez szkody dla siebie, a swoich istotnych dla Ciebie spraw nie odkładała na święte nigdy. 

Żebyś potrafiła rozdzielać zadania swoje od cudzych i oddzielać role, które należą do Ciebie i te, które należą do innych. Żebyś całkiem spokojnie, bez wyrzutów sumienia przestała robić całe mnóstwo rzeczy za kogoś.

Żebyś miała czas dla siebie, na nudę, nic nierobienie albo swoje pasje, bez surowego oceniania, czy to ma sens czy nie.

Żebyś przestała tak bardzo spełniać oczekwania innych i świata, tylko zaczęła myśleć o tym, co jest dla Ciebie dobre, co Ci służy, co Ty wybierasz, decydujesz i czym Ty zarządzasz. Tylko nieśmiało przypominam, że życie jest najważniejszym z projektów.

Trzymam za Ciebie kciuki, Superbohaterko, z peleryną czy bez, w domu czy w biznesie. Nigdy nie zapomnij, jaka jesteś wyjątkowa i wspaniała. I tyle.

kobieta_szef

8 stylów kobiecego zarządzania w krzywym zwierciadle

Ty na pewno taka nie jesteś, ale poczytaj, z kim muszą pracować na co dzień inni. Jeśli tylko uznasz, że coś przypadkiem dotyczy Ciebie, zastanów się, nie tylko jaką chcesz być liderką, lecz przede wszystkim jakich Twoich najlepszych kompetencji potrzebuje Twój zespół. A może chcesz zmienić coś w tym zakresie i potrzebujesz wprowadzić pozytywne zmiany do swojej zawodowej rzeczywistości?

Papryczka Chili

Bez niej niektóre potrawy się nie udają i dlatego jest wysyłana do wszelkich projektów specjalnych, wymagających, w których wyzwania i pokonywanie przeszkód to podstawa. Zadaniowa, terminowa, pozornie lekko realizuje wszystkie KPI*; podnosi wyniki i "dowozi" wszystkie plany, wysoko ceniona, ba, kochana wręcz, przez swoich szefów i zarząd, ale przez pracowników jakby mniej. Surowa w ocenianiu innych, zdystansowana w podejściu, bardzo merytoryczna i profesjonalna do granic.

Z typowo kobiecych atrybutów biznesowych to na pewno ma szpilki! Bywa, że zmaga się z dużą rotacją u siebie w zespole, co kwituje krótko i treściwie: "Ale wiesz, jak teraz trudno o dobrego pracownika!". Cele i ich realizacja są jej nadrzędną i jasno sprecyzowaną misją, nie przepada za rozmowami z działem HR, pytana o kompetencje miękkie krzywi się, jakby rozlał jej się budyń w torebce Louis Vitton. Wymagająca, zdyscyplinowana, zaplanowana. Trzeba przyznać, że najwięcej wymaga od siebie. Pracują z nią tylko Ci, którzy nastawieni są na swoje cele, którzy wytrzymują presję, ciśnienie i totalny brak ciepłokluchowatości. Osiąga nieprzeciętne wyniki, rzadko chodzi na zwolnienia, ambicja i cele ponad wszystko! Pracuje na własnej liście "To Do"  Bo musi być: "Done".

Dobra Ciocia

Na początku każdy zespół ją kocha i oddycha z westchnieniem ulgi w ramionach jej ciepłego, pełnego ludzkiej tkliwości zarządzania. Przy niej spokojnie można lizać rany po wszelkich bojach z innymi typami szefów i po mocno przerabianych stylach zarządzania na drodze swojej kariery Jest miło, i to jest najważniejsze. Ten typ stawia ciastka, kupuje kwiatki i serwetki, unika konfrontacji w sytuacjach trudnych, konsekwentnie zamiata je pod dywan, a potem cierpliwie omija wystające pagórki. Jest w pracy, ale tylko ciałem. W zarządzaniu skupia się na kontaktach międzyludzkich i staje się powiernikiem wszelkich prywatnych spraw. Pociesza, jest miło i przyjaźnie, praca przy okazji. Pracownicy są bardziej samowystarczalni, nie czują przewodnika, brakuje im decyzyjności i wsparcia szefa w zawodowych sprawach, ale procedury działają, to i fabryka działa. Jest miło. Do czasu.

Kiedy zarząd zaczyna wnikać i przyglądać się, dlaczego płaci naprawdę sporo kasy za to, żeby było miło, no a gdzie są te wyniki, trochę zaczyna robić się mało sympatycznie. Na dodatek sfrustrowani pracownicy wykonujący swoje zadania dłuższy czas bez zaangażowanego lidera, bez jasnego wyznaczania kierunku i zadań, czują się pozostawieni sami sobie niczym gołe, świeżo ugotowane pierożki. Zarząd zaczyna egzekwować. Typ Dobra Ciocia dostaje depresji, no, bo przecież była taka fajna i miła i tak się starała. Wiesz, co jest w tym najsmutniejsze? Nie ma na to rady.

Żona Faraona

Najczęściej żona szefa. Bywa nieformalną szefową z nadania. Kiedy znienacka wpada do pracy, to cała firma staje na baczność, bo nigdy nie wiadomo, co wpadnie w jej oko, a kto podpadnie. Przecież może zauważyć wszystko, a potem będą trzęsienia ziemi na różnych poziomach. Teoretycznie nie funkcjonuje w strukturze firmy i nikt z nią co dzień nie pracuje, ale jej siła i pozycja w firmie są niezaprzeczalne. Z racji swojej pozycji, robi dużo zamieszania i jest widoczna, niestety jej nieformalny styl zarządzania wpływa na innych menedżerów; a że trudno im zachować autonomię w zarządzaniu, to najczęściej reagują zbyt elastycznie. Ona najlepiej reaguje na prawione jej komplementy i rozmowy o pogodzie - wtedy Ty zachowasz twarz i stanowisko, ona utwierdzi się w swojej pozycji. By skutecznie oprzeć się temu nieformalnemu acz silnemu stylowi zarządzania i by zachować pracę, należy pilnować swoich obowiązków i unikać wciągania w afery. Żona Faraona na szczęście ma wiele różnych spraw i nie ma czasu systematycznie męczyć zespołu. Pojawia się i znika. Uff!...

Silna Myszka

Spokojny, pracowity, rzetelny typ. Nie ma wyglądu lwicy, za to siłę do roboty ma czasem za cały zespół. Zarządza niewidzialnie, cichutko, na zebraniach zespołu nie zgadniesz, kto tu rządzi, bo bardzo łatwo daje innym wieść prym. Stonowana osobowość, którą podkreśla szarym garniturkiem i pomalowanymi paznokciami w kolorze cielistym. Zarządza przez kompetencje - swoje i innych, bo to właśnie kompetencje są dla niej najważniejsze. Sama chce znać się na wszystkim. Wyzwaniem dla niej jest pewność siebie, konfrontacje z trudnymi pracownikami i asertywność oraz wszelkie momenty publicznej ekspozycji. Uwielbia porządek i procedury. W pracy ceni rzetelność, a (co warto mocno podkreślić) pracowitość i terminowość pracowników jest dla niej standardem. Chroni swoją prywatność i przeżywa katusze na imprezach firmowych. Integracja czy współpraca to dla niej trudne, stresujące pojęcia. Bywa nazywa singielką zarządzania, nie ze względu na stan cywilny, tylko na stosunek do pracy. Sama, ona wszystko sama.

Kosmiczna Petarda

Ma milion pomysłów i aktywnie je realizuje. Kocha ruch, spotkania, projekty. Biznes jest jej żywiołem. Ciągle w biegu, jedno spotkanie biznesowe za kolejnym, na tradycyjne zarządzanie nie ma czasu. Polecenia wydaje w biegu, między jednym telefonem a drugim. Wszystko jest ważne, wszystko jest na już. Z nią na pewno jest ciekawie, nie można się nudzić, trzeba tylko trzymać tempo, dosięgać jej standardów i pamiętać, żeby dbać o swoje granice. Typ szefa specjalnie dla tych pracowników, którzy lubią wyzwania, rozwój i potrzebują non stop inspiracji i motywacji. Naturalnie całą sobą angażuje innych przez głoszone z entuzjazmem pomysły i idee. Nie ma czasu być niemiła. Daje zadania na już, na wczoraj i wszystko jest ASAP*. Zamienna nazwa: Miss Adrenalina. Sama jest liderem i pracuje z liderami. Wysokie wymagania co do zadań i ich jakości osładza uroczą osobowością i zawadiackim uśmiechem. Są tacy, którzy ją kochają. Są tacy, którzy nie nadążają. Bywa kontrowersyjna, lecz też niebywale skuteczna. Typ zarządzania dla fanów.

Pani Mama lub nadopiekuńcza mamuśka

Pani Mama ogarnia wszystko i wszystkich. Jest to zatem model wszechogarniający, który zapewnia funkcjonowanie całego systemu. Zaleta: rzadko się psuje. Kiedy trzeba przytuli, obetrze łzy, nakarmi i opatrzy rany. Myśli za Ciebie, robi za Ciebie, organizuje, szykuje i nie śpi po nocach, żebyś Ty miał na rano gotowy projekt. Kontynuując szkolną metaforę, niby to nie ona chodzi do szkoły, ale zadania domowe odrabia tylko ona. Szkopuł w tym, że ona sama rzadko dostaje szóstki... Szara eminencja wszelkich projektów, świetna organizatorka, przy czym nieustannie łagodzi konflikty i na wszystkim się zna, zawsze można na nią liczyć. Dobry duch firmy i tak naprawdę w tym układzie, umówmy się, prawie wszyscy są wygrani. Zespół, firma, zarząd. Nikt nie narzeka, nie ma na co. No tylko ona trochę zmęczona i pada na twarz. No, ale mama umie, mama wie. Kto przytuli mamę?

Excelowa królowa lodu

Chłodna, zdystansowana, analityczna. Jej królestwem są arkusze excelowe, schematy i tabelki. Zanurzona w świecie liczb i wskaźników, świetnie czuje się w uniwersum matematyki. Kompetencje miękkie są często poza jej zasięgiem, ale jej skuteczność jest wysoko ceniona przez zarząd. Ona zarządza celami i zadaniami, a w zarządzaniu ludźmi pomaga jej wrodzony i wytrenowany dystans oraz totalny brak emocji. Chłodnym okiem ocenia, analizuje i bezpardonowo daje feedbacki*. Ludzie szanują ją za profesjonalizm, merytoryczne podejście, pracowitość i konkretne wnioski, a jednocześnie postrzegana jest jako charakter zimny i zupełnie nieemocjonalny. Pracownicy potrzebują od niej ludzkiego podejścia, czasem empatii. Podobna do Papryczki Chili, tylko bez tej ostrości. Ceni życie prywatne i jest w tym zakresie tajemnicza. I tym różni się od typu Mama, że ciasto na imprezę firmową kupuje w najdroższej cukierni. No i co jej się upiecze?

Ambitny Typ lub Panna Aspiracja

Była kiedyś taka reklama? Tico Ambitny Typ. Kto pamięta? Ambitny typ to najczęściej osoba aspirująca tylko na stanowiska menedżerskie, dla której kariera jest celem samym w sobie. Stanowisko, pozycja, władza. To ją kusi i nęci; ona tego potrzebuje do swojego życiowego statusu i żadna siła jej od tego zamysłu nie odciągnie. Za to ona ciągnie i pcha się w pracy w górę mocno. Po trupach do celu też. Używa różnych strategii uzyskania pozycji w firmie, nie wszystkie nadają się do dawania jako przykład. Te najbardziej powszechne to podlizywanie się przełożonym, skwapliwy kolportaż wszelkich informacji o współpracownikach, nadgorliwe wypełnianie obowiązków czy pełna pozorów służalczość. Ma coś z lisicy - jest sprytna, trudno jej zarzucić cokolwiek wprost, "no bo ona przecież tak się stara!". Drżyjcie Ci, którzy jako pierwsi traficie do jej zespołu. Wieki miną zanim nauczy się szanować innych, bo niestety często nie szanuje sama siebie. Unikać jak ognia!

* KPI - z jęz. ang. Key Performance Indicators, czyli kluczowe wskaźniki efektywności;

*ASAP - z jęz. ang. as soon as possible, czyli tak szybko, jak to możliwe;

*Feedback - z jęz. ang komentarz, informacja zwrotna.

Monika Chodyra -
kobieta z pasją do życia i rozwoju. Współautorka książki „Energia Kobiet”. Doświadczony coach, trener i menedżer. Specjalizacja: coaching menedżerski.  

O nas

Kobieta z klasą to miejsce dla nieidealnych kobiet, które chcą prawdziwie i szczęśliwie żyć, ciesząc się najdrobniejszymi rzeczami. Pokazujemy Wam inspirujące książki, filmy, publikacje i inne „babskie zajęcia', które być może skłonią was do wyjścia, z często pozornej, strefy komfortu i rozpoczęcia życia na własnych warunkach. Bo w życiu nie zawsze chodzi o to by było stabilnie. Ważne żeby żyć prawdziwie i w zgodzie z własnym ja.

Kontakt

Kontakt:
Joanna Wenecka-Golik
kontakt@kobietazklasa.pl
+48 600 326 398

Copyright 2019 WebSystems ©  All Rights Reserved