Rozdział IV-ty.
ANGINA
Pani Bille zeszła do ogrodu. Wzięła ze sobą robótkę. Usiadła pod rudawym orzechem. Emma przykucnęła obok niej na składanym stołku i zatknęła grzebień we włosy lalki. Lalka ta miała na imię Pawełek lub Ludka, zależnie od tego, czy Emma ubierała ją w beret, czy kapelusz z piórami.
Wybiła szósta. Emma podniosła rękę do czoła. Szepnęła:
-Och!
-Co ci się stało? - spytała pani Bille.
-Głowa mię boli - odrzekła.
Pani Bille odrzuciłą robótkę.
-Musisz być bardzo chora. Czy tylko głowa cię boli?
Ręka Emmy zamyśliła się, zawahała, następnie dotknęła podbródka.
-I tu mię boli.
-Gardło! Obawiałam się tego. A nic mi nie mówiłaś! Wracajmy!
Wstała, ujęła Emmę za rękę, skierowały się ku domowi. Szybko odrzuciła kołdrę. Rozbierając dziewczynkę, nie przestawała wyrzekać.
“Gdzie ona to złapała? Może u Toussel’ów? W tym domu dzieciom pozwalano na niemożliwe zabawy - a może onegdaj, na obiedzie u Severin’ów? O, nieprędko odwiedzi Severin’ów! Ludzie ci żyli w bezustannych przeciągach. To napewno z tego powodu, chociaż…
Klucz zgrzytnął. Pan Bille powrócił do domu. Pani Bille wybiegła na jego spotkanie.
-A, jesteś wreszcie! niebardzo się śpieszyłeś!
-A po cóż?
-Twoja córka zachorowała.
-O Boże! - jęknął pan Bille.
Natychmiast zaczął chodzić na palcach. Wśliznął się do pokoju. Mówił głosem pieszczotliwym:
-I cóż, pieszczoszko? i cóż?
Emma drżała z zimna, nasunąwszy kołdrę prawie pod brodę. Bille złożył na jej czole delikatny pocałunek ( w ten sposób mierzył temperaturę).
-Domyślam się, co jej jest, - mówiła pani Bille. - Miała już coś podobnego. Przygotuję grog. Będzie płukała gardło co pół godziny sokiem cytrynowym.
W tej chwili zastukała piekarka. Opowiedziano jej zdarzenie. Uniosła w górę ramiona.
-Mała państwa Ledus złapała to onegdaj. Sprowadzono doktora. Zaordynował ciepłe okłady. I wywar z języka wołowego. Po dwóch dniach przeszło, jak ręką odjął.
-To musi być coś w powietrzu - oznajmił pan Bille. Zdanie to zadowoliło wszystkich. Powtórzono je z ulgą.
Emmę poddano kuracji, przepisanej przez piekarkę. Nie przyniosła jej ulgi. Przygnębiona, z przymkniętymi oczyma, z rezygnacją zniosła napar i gorące okłady. Państwo Bille jedli obiad w milczeniu. Wreszcie pan Bille odsunął deser.
-Nie daje mi to spokoju. Pójdę po doktora.
-Masz rację - powiedziała pani Bille.
Została sama z Emmą. Uważnie śledziła każdy jej ruch. Emma bezustannie poruszała palcami lewej ręki. Co to mogło znaczyć?
Wreszcie powiedziała te dziwne wyrazy:
-Włochaty… żołnierz… włochaty...
Nagle zadudnił powóz. Pani Bille szybko otworzyła drzwi. To wracał pan Bille w towarzystwie lekarza. Ten ostatni nie słuchał wyjaśnień. Powiedział:
-Zbadamy chorą.
Przeszedł próg, zmarszczył czoło, wziął za puls, wyjął zegarek.
Upłynęło trzydzieści sekund. Oznajmił:
-Ma gorączkę.
Pani Bille odwróciła się. Rozległo się ciche:
-Wychowaliśmy ją!
W tej chwili Emma spojrzała na doktora. Uśmiechnęła się blado.
-Włochaty… - szepnęła.
Pan Bille pochwycił żonę za ramię.
-Mój Boże! - szepnęli - oboje.
Doktor podniósł głowę.
-Nie bójcie się państwo. Dziewczynka majaczy. Jest to objaw zupełnie naturalny. Krótko mówiąc (łyżeczką przytrzymał język) mamy do czynienia z anginą. Bardzo niewiele nalotu… Czy mogę prosić o pióro, papier?...
Z za okna dochodziło uderzenie kopyt końskich.
Miało oznaczać:
-Śpiesz się! Śpiesz!
Pan Bille przyniósł kałamarz, postawił go na okrągłym stoliku.
Pani Bille chciała przysunąć krzesełko.
-Fotel - poprawił pan Bille.
Wszyscy usiedli. Pióro skrobało. Dziecko dziwacznie łączyło wyrazy, opowiadając jakąś niezwykłą historję.
-Słyszy pan? - szepnęła pani Bille.
Doktór pisał dalej. Za każdym razem, gdy pani Bille wyrażała nową troskę, podnosił lewy łokieć i nie odwracając się, mówił tonem wyższości:
-Tego niepodobna uniknąć, proszę pani, niepodobna uniknąć!
2.
Najpierw Emma zobaczyła małego pieska. Pies ten był podobny do psa państwa Toussel. Miał podobnie, jak tamten czarno-ognistą szerść, ale długie uszy i zawinięty ogonek przypominały trochę suczkę kapitana Conseil. Pies ten był niezwykle zręczny. Przyjmował kształty wprost niewiarygodne. Chwilami ukazywał się Emmie w postaci jamnika, trzymającego piłkę pomiędzy wiotkiemi łapkami. Potem zobaczyła go jako wodołaza, biegnącego po mchu polanki w lasku Gentil. Nagle pies się zmienił. Kolejno był podobny do wszystkich zwierząt z podręcznika zoologji. Pies ten był żyrafą. Pies ten był wielbłądem. Cudem unikał niezwykłych niebezpieczeństw. Emma dzieliła jego losy. To nosiła go na ręku, przeskakując wraz z nim za jednym zamachem, rzeki szerokie, jak morze. To znowu jechała na nim, jak na koniu, mijając zarośla, które raniły jej bose stopy. I nagle ujrzała olbrzymie ptaki. Ptaki te zniżały się, dotykając ją swemi wielkiemi, lepkiemi i kosmatemi skrzydłami. Nagle, pies zniknął. Poznała pokój. Lampka nocna rzucała na sufit pięć małych, bladych księżyców. Sprzęty stały na dawnych miejscach.
-Chce mi się pić - szepnęła.
Poczuła na ustach zimne dotknięcie łyżeczki. Przełknęła parę łyków czegoś słodkiego.
Otworzyła oczy. Ujrzała cudowne zjawisko: nad oknem uwijał się tłum małych człowieczków. Jeden z nich podobny był do kapitana Conseil. Drugi był portretem wuja Loriot.
Każdy z nich miał w ręku czarodziejską laseczkę. Główki ich dzwoniły, jak puste orzechy. Od czasu do czasu któryś z nich spadał, i słychać było ciche “ft, ft, ft”, gdy lecąc zaczepiał o firanki. Meble posuwały się w ich kierunku. Emma śmiała się z całego serca. Odpowiedziało jej tysiąc ostrych śmieszków. Rzekłbyś, dźwięk pękniętych dzwoneczków. I mały piesek zjawił się znowu. Miał na szyi naszyjnik z dzwoneczkami. Zdawało się, że w tym naszyjniku kryje się śmiech wszystkich owych człowieczków.
O świcie gorączka spadła. Deszcz uderzał o szyby. Emma spojrzała w okno: jego źrenice były otoczone błękitną aureolą. Lampka nocna rzucała na sufit coraz bledsze księżyce…
D. c. n.
Piotr Villetard
Przekład autoryzowany Zofii Popławskiej
„Kobieta współczesna” 1927, nr 4, str. 8-9.