bille11

Rodzina Państwa Bille cz. 11

Po upływie dwudziestu czterech godzin zauważył chustkę. Nogi mu drżały. U wejścia jakiś chłopczyna czyścił szyby. Odwrócił się, uśmiechnął, mrugnął na pana Bille, że może go wpuścić do cyrku; pan Bille szedł ostrożnie, po wysypanej piaskiem ścieżce, oglądając się na prawo i lewo, czy nie ujrzy tam którego z bliskich znajomych. Pierwsze wrażenie było nieomal groźne. Światło dzienne z trudem przenikało do wnętrza. Pod ławkami leżały stosy papierów i łupin pomarańczowych. Arena była pusta i wysypana świeżym piaskiem.

Wreszcie zjawił się pan Stephenson. Był to mężczyzna wielki, brodaty, wyniosły. Mówił akcentem marsylskim. Postawił warunki niemożliwe do przyjęcia. Dobito wreszcie targu. Przez wązkie, nizkie drzwi zaprowadzono pana Bille aż do uśmiechu Miss Nelly.

Miss Nelly, bardzo piękna, bardzo powabna, powierzyła swą wiotką postać i drobną główkę stosom aksamitnych poduszek, zniszczonych długiem użyciem.

Pan Bille nie był człowiekiem wymagającym. Po godzinie kroczył do domu wesoło, gwiżdżąc jakąś lekką piosenkę. Wróciwszy od Toussel’ów, pani Bille i Emma zastały go w ogrodzie. Był w doskonałym humorze, łagodny, ubrany w słomkowy kapelusz, i usilnie gracował ścieżki w zapadającym mroku nocnym. Rodziny Toussel’ów i Bille’ów dzieliły się ze sobą wrażeniami z cyrku. I przez cały obiad pan Bille był zmuszony wysłuchiwać pochwał na temat cyrku!

Wreszcie powiedział:

-Przesadzasz, moja kochana.

Pani Bille uśmiechnęła się i zawołała niemal surowo:

-O, Gaspardzie!

Oczy ich się spotkały. Spojrzenie Julji sypało dziwne iskry. Gaspard nie mógł go wytrzymać.

Zmieszany spojrzał w sufit.

Czarne plamki zdraszały obecność pająków. Udał oburzenie, mruknąwszy:

-Co za niedbaluch z tej Kasi!

Pani Bille wzruszyła ramionami, nie odezwawszy się ani słowem. Gaspard z trudem tłumił ziewanie. Nagle Emma zaczęła nucić. Jej głosik dźwięczał coraz wyraźniej. Z obydwu stron krzyknięto na nią: “Przestań, nie trzeszcz mi nad głową!”

Emma przestała śpiewać…

To był nader ciężki wieczór.

Piotr Villetard

Przekład autoryzowany Zofji Popławskiej

“Kobieta współczesna” maj 1927, nr 7, str. 11.

zteatrow

Z teatrów

TEATR LETNI:

“Epokowy Wynalazek” groteska w 3 aktach J. A. Hertza.

W tym “Epokowym Wynalazku” najniepotrzebniejszy jest wynalazek, a właściwie jest zupełnie niepotrzebny. Przez dwa pierwsze akty mamy przed oczyma miłą, Balucko naiwną farsę - na tyle jednak wesołą, aby bawić publiczność. Trzeci akt staje tak zwaną groteską. Jest to wyraz, który resztkom miłośników prawdziwego teatru, jacy jeszcze pozostali, został gruntownie obrzydzony przez tak zwanych “twórczych” reżyserów.

W obu pierwszych aktach wiemy, że przygłupi, jak przystało na farsę, uczony, profesor (pan Jarszewski) pracuje nad jakimś wynalazkiem, który ma odrodzić ludzkość. Praca ta nie odznacza się niczem innem, jak wyciąganiem za scenę osób autorowi tej komedji niepotrzebnych. Jest to bardzo pomysłowy sposób na exodus i pan Hertz powinien go opatentować. Rzecz jednak właściwie idzie o zupełnie co innego. Istnieje bowiem pani profesorowa - która ma oczywiście, dwie córki - w których równie, oczywiście, kochają się dwaj młodzieńcy. Pani profesorowa, jak przystało na żonę uczonego, ma zasady i postanowiła wydać naprzód zamąż starszą (p. Jasińską), później zaś młodszą (p. Lenerównę). W starszej kocha się świetny asystent - niedojda pana profesora (p. Kurnakowicz), w młodszej zaś dziarski pan Hnydziński, który nie mogąc w inny sposób dostać się do domu państwa profesorstwa, przyjmuje tam posadę… frotera. Nie chcę tu zarzucać panu Hertzowi nieumiejętności obserwacji życia, ale proszę, niech państwo sami osądzą: państwo profesorostwo nie mają czem zapłacić komornego, o czem nas zawiadamia gospodarz domu, pan Orwid, trzymają przytem służącego (p. Rapacki), kucharkę, o której mowa i przyjmują jeszcze frotera, który dzięki małej pomyłce reżyserskiej froteruje dywan.

Ten froter jest zresztą inżynierem i nawet co parę chwil wyciąga z kieszeni dyplom.  Młodszą panienkę poznał na ulicy - zapewne śpiewał przy tem “Spotkamy się na Nowym Świecie”. Ale ja z tego wszystkiego panu Hertzowi zarzutu nie robię. Jedno mi tylko jest przykre - że proscenium Teatru Letniego nie było wczoraj otwarte, i nie słyszeliśmy stamtąd dźwięków orkiestry, grającej piękne melodje pod dyrekcją samego kompozytora, najlepiej pana Franciszka Lehara. Bo przecież jest to czyste libretto operetkowe i dziwię się, że pan Hertz nie zjednał sobie kogoś z lepszych muzyków do współpracy.

Akt trzeci jest typic polish, powtarzam to za pewnym młodym agentem bawełnianych wyrobów, który przybył do nas wprost z Nottinghill. Jak wszyscy lepsi pisarze sceniczni polscy, pan J. A. Hertz, zaszczytnie znany autor “Młodego Lasu”, ma doskonałe pomysły i nie wie, co z niemi wkońcu zrobić. To co było dobrem librettem operetkowym, lub bałucką farsą w dwóch pierwszych aktach, staje się w akcie trzecim przykrym sketch’em makabrycznym. Zdawałoby się, że wszystko już dobrze, że młodzi panowie ożenią się z młodymi pannami, że wytworna pani profesorowa (Rotter - Jarnińska, której należnego jej w Teatrze Narodowym miejsca nikt dotąd nie daje) znajdzie w końcu ukojenie po ustaleniu losu córek…

Ale nic z tego. Tu właśnie wstępuje na scenę epokowy wynalazek profesora-idjoty. Niegodny czci ten matoł wynalazł jakąś maszynę do ożywiania nieboszczyków. Ożywia Aleksandra Trzeciego, Bismarcka… i innych drabów. Gospodarz domu skarży się, że ciągle noszą po schodach nieboszczyków… Są to kawały niesmaczne i niegodne autora “Młodego Lasu”. Czyż koniecznie należało realizować na scenie genjalny wynalazek profesora? Czyż nie można było skończyć tej miłej krotochwili skojarzeniem dwóch par i oświadczeniem profesorskiem, że wynalazku swego realizować nie będzie, ponieważ więcej jest zmarłych sępów, niż orłów? Truposze, trupięta i trupielce należą do Teatru Anatomicznego. Teatr Letni nie jest dla nich stosownym miejscem. Brak Lehara czy Falla, który zresztą już umarł, był jednak dla mnie największym mankamentem tej groteski.

Grano rzecz pana Hertza z rutyną właściwą naszej ruderze z najbrzydszego warszawskiego ogrodu. Reżyser dyr. Chaberski z wrodzonym sobie taktem starał się unikać nieprzyjemnych wzmianek o trupach, i przypilnować artystów, ażeby grali, jak zwykle, à livre ouvert - i to conajmniej na czwórkę.

Wyliczmy najpierw znakomitych rutynistów, a więc pp. Jarszewskiego, niezawodnego Rapackiego, wytworną panią Rotter - Jarnińską, Tomasika, Michalinę Łaską, Lenczewskiego oraz ich satelitów. Pani Aldona Jasińska dała z całym samozaparciem się bałucki typ starzejącej się panny. Byłabym okrutną, gdybym pannie Lenerównie wypomniała jej tremę w pierwszym akcie. Pozatem była bardzo miła i wdzięczna. Jeśli śmiałabym jej coś doradzić, a raczej odradzić - to powiedziałabym, że allegro w djalogu jest przywilejem wielkich artystek. Siły młodsze powinny trzymać się spokojniejszego andante i, proszę mi wierzyć, nie przyniesie to szkody sztuce, a wielką przyjemność publiczności.

Pan Hnydziński wyrabia się na coraz lepszego amanta, a pan Kurnachowicz jest perłą śród najmłodszych komików, jest aktorem myślącym i napewno ma przed sobą wielką przyszłość. Rolę Aleksandra Trzeciego, z genjalną, właściwą sobie siłą charakterystyki odtworzył mistrz Aleksander Zelwerowicz. “Jakby mi ze srebrnego rubla wylazł, tylko, że tamten był bez butelki”, powiedział o nim jeden z moich przygodnych sąsiadów.

Z. P

“Kobieta współczesna” kwiecień 1927, nr 1, str.15.

bille10

Rodzina Państwa Bille cz. 10

Nagle zjawia się Miss Nelly; przeskakuje barjerę; giętka i szeleszcząca, na nieokiełznanym źrebcu, lekko uderzając go obnażonem ramieniem. Woltyżuje, pochylona ku bokom zwierzęcia, zeskakuje na ziemię, wskakuje zpowrotem, w galopie przebija papierowe gwiazdy, które złoto-błękitni posługacze przytrzymują końcami palców. Nie zaczepiła ani jednym włoskiem. Napięcie wzrasta. Widać, jak przy trudniejszych ruchach na twarz panny Nelly występują lekkie rumieńce. Ale oto i ogień. Błękitne i czerwone jego języczki chcą ją pochwycić, zatrzymać; przed wykonaniem Niemożliwego śmiało, jednym ruchem palca, uspokaja wierzchowca. I oto przeleciała poprzez płonący stos, uśmiechnięta, uwielbiana, wlokąc za sobą wzruszenie dwustu piersi.

Halt!

Miss Nelly przeskakuje balustradę. Przybiega znowu, potrząsając skarbonką, która dźwięczy coraz srebrzyściej.

Pan Dubosse mruży oko:

-He, Gaspardzie, a cóż ty na to?

Miss Nelly stoi przed panem Bille. Podaje mu skarbonkę. Pana Bille ogrania drżenie. Zadyszany spogląda na cienkie nogi, na złote loczki, na oczy koloru agatu, wreszcie drobne diamenty potu, które wysiłek rozsiał w atłasowych przegubach szyi. Gdy znikła, czuł jeszcze jej obecność. Z jej winy to nudnym wydał mu się pies - meloman i szwedzcy ekwilibryści. Do jej osoby przylgnął walc, ryczony przez ofikleidy. Pan Bille z wściekłością wgryzł się w tę nieznośną melodję. Ujął ramię żony… Och, utonąć, zginąć w jakiemś olbrzymiem zapamiętaniu! Na ulicy nucił. Gdy zamknięto już drzwi wślizgnął się do wielkiego łóżka “empire”. Uważnie śledził panią Bille… Jej długie włosy, czesane grzebieniem, wiły się jak olbrzymi złoty ślimak. Łóżko trzasnęło. Lampka zgasła…

Rzucił ręką na chybił trafił i wywołał jedynie okrzyk zdumienia i oburzenia.

-A to dobre! Czyś zwarjował, Gaspardzie?!

I znowu usłyszał przyciszony ryk ofikleidów…

3.

Nazajutrz rano pan Bille wziął strzelbę i poszedł na wiewiórki do lasu Gentil.

W głębi duszy pani Bille czuła się pochlebioną. Gniewała się też na Katarzynę, która przez niedbalstwo podała “panu” do śniadania zbierane mleko, i wbrew zwyczajowi - długo wpatrywała się w oddalającą się po suchym bruku sylwetkę Gasparda. Świeży powiew poruszał topolami na placyku. Pan Bille szedł bez celu, minął ostatnie zabudowania, przełożył fuzję na drugie ramię, obojętnie spojrzał na wynurzający się z błękitnych oparów lasek Gentil, z którego dochodziło niewyraźne krakanie. Doszedłszy do pagórka, zrobił rachunek sumienia. Niepodobna było mu zarzucić czegokolwiek. Spełnił swoją powinność. Ponieważ jednak żona pozostała głuchą, czyż ta jej wstrzemięźliwość nie upoważniała go do szukania pociechy gdzieindziej?

Powód dostatecznie ważki. Podniósł się i zaczął zakreślać dookoła terenu cyrkowego coraz ciaśniejsze kręgi.

Cyrk w stanie spoczynku wypluwał dwadzieścia wązkich smug szarego dymu.

Pan Bille posuwał się wzdłuż wozów. Strojne damy, atleci, klowny i bajadery - wszystko to bratało się zgodnie śród dymiących kotłów. Zauważył Miss Nelly. Ubrana w głęboko wyciętą bluzkę wyczesywała głowę jednej z młodszych siostrzyczek.

Pan Bille wrócił do domu z pałającą głową. Po śniadaniu zaś, siedząc w swoim pokoju z zasłoniętemi okiennicami, przez które słońce siało drobne złote smugi, pan Bille, ogarnięty szałem, ważył po kolei rozkosz, ryzyko, możliwości i prawdopodobieństwa. Nie myślał ani o bukietach, ani o słodkich bilecikach, ani o cierpliwym wyczekiwaniu. Minął czas, gdy wąsy jego były w stanie podbić młodociane serduszka. A wreszcie - obawiał się skandalu. Przedewszystkiem nie należało dawać powodu do plotek.

I chytrze opracował następujący plan strategiczny: napisze do pana Stephersona, prosząc go, by zawierzywszy jego obietnicom i hojności, zechciał ułatwić mu widzenie się z amazonką. List nie będzie podpisany. Jeżeli propozycja zostanie przyjęta - niech na znak zgody położy chusteczkę do nosa przy kasie. Jeżeli chustki do nosa przy kasie nie będzie - jest to znak, że listu nie przyjęto. Pan Bille po trzykroć zasiadał do napisania tego listu. Obawiając się być poznanym, przezornie zmienił pismo. Następnie chyłkiem, krokiem ciężkim i z pałającemi policzkami, pobiegł na ulicę “des Dames” i wrzucił list do samotnej skrzynki.

Piotr Villetard

Przekład autoryzowany Zofji Popławskiej

“Kobieta współczesna” maj 1927, nr 7, str. 11.

dawna08

Z Górnego Śląska

ŚWIAT PRACY

Katowice - Królewska Huta

Miasta duże, ruchliwe, zakopcone, czarne.

Sterczą kominy, wieże, przezroczyste rusztowania, wysokie piece, jakieś ponure i czarne twory z cegły i żelaza, niewiadomo do czego służące - i jeszcze wysoko w powietrzu suną żelazne kosze po drutach, przeciągniętych od wieży do wieży. Jedne pełne węgla - inne puste - krążą w tej nasyconej czarnym dymem mgle. I nikogo to nie dziwi, chyba tego, który dopiero co przyjechał i jeszcze się nie oswoił z tą całą “fabrycznością”, z tym “ciężkim przemysłem” - z powietrzem czarno-popielatem. Kto się jeszcze nie oswoił z tem, że ile razy potrze twarz chusteczką - chusteczka zawsze jest czarna, a twarz nic nie stanie się przez to czyściejsza. Trzeba gorącą wodą i mydłem…

Kto się jeszcze nie zetknął ze światem pracy, zapełnie tu wszechwładnej, obojętnej na wszystkie dnie i noce, na wszystkie lata i zimy, toczącej się niezmiennie, zawsze - głęboko pod powierzchnią czarnych miast - i na powierzchni, i jeszcze nad ziemią.

A w nocy, aż się jarzy od świateł: całe rzędy oświetlonych okien fabryk, całe łuny nad hutami, czerwone latarnie przy wejściach do szybów. W robotniczych dzielnicach światła w oknach: wstają, palą w piecu, grzeją wieczną “kawę” - idą “na sztychę”, wracają z szychty, idą do cynkowni, do hut, wracają, kładą się, by trochę wypocząć, znowu wstają.

Nic do tego wszystkiego wschodom ani zachodom słońca, pogodzie, ani niepogodzie!

Trzecia w nocy. Pustemi ulicami idą robotnicy do cynkowni. Niosą blaszanki z kawą i chleb. Niektórzy nie niosą nic.W piekielnym upale cynkowni nie chce się jeść.

Cynkownie noszą imiona wyszukane i pretensjonalne: różne Rozamundy i Kunegundy; wyglądają w dzień, jak ponure więzienia z poczerniałej cegły, a w nocy - trochę jak piekło, a trochę jak teatr, albo lepiej: jak piekło w teatrze.

Na wąskiej przestrzeni pomiędzy dwiema ścianami pieców uwijają się hutnicy z żelaznemi drągami. Ściany pieców podziurawione okrągłemi okienkami - jak czasem, gdzieś nad wodą - gładkie ściany urwisk gniazdami skalnych jaskółek. Tylko, że te okienka są większe, regularnie rozmieszczone rzędami i zalepione gliną. Hutnicy przebijają drągami te zapory z gliny - i z okienek buchają płomienie fiołkowe, czerwone, zielone, żółte, seledynowe. Na tle tych różnokolorowych ogni czarni ludzie z żelaznemi sztabami wykonywują z pośpiechem, w milczeniu - cały szereg jakiś czynności najcelowszych, najsprawniejszych. A przygląda się temu, pocąc się w piekielnym upale, kaszląc “osoba zwiedzająca cynkownię”.

Hutnicy objaśniają. Objaśniają cierpliwie i uprzejmie, nawet serdecznie. Sami mię tu przyprowadzili, ułatwili wejście - i chcą, żebym tu nie sterczała w niewdzięcznej roli osoby zwiedzającej, chcą, żebym naprawdę zrozumiała, jak się tu pracuje, co się robi, jak się robi. Ten i ów podchodzi i tłomaczy, pomiędzy jednym a drugim ruchem drąga, grzebiącego w seledynowym płomieniu, albo też wylawszy srebrzysty, płynny cynk w foremkę, jakby od placka, i idąc z pustym tyglem po nowy.

Ale czyż ja mogę tej jednej nocy, tej jednej godziny, oślepiona różnobarwnemi ogniami, kaszląca i na pół roztopiona z gorąca, jak ta blenda, czyż ja mogę zrozumieć tę technikę pracy, z którą oni zapoznają się przez kilka miesięcy i to niejako na własnej skórze Bo po barwie płomieni rozpoznają właśnie, w jakiem stadjum topienia znajduje się ruda w ogniotrwałych “muflach” - rurach umieszczonych w każdem okienku. Rozpoznają, kiedy nadchodzi chwila, żeby wylewać gotowy już cynk do tygli, czy mufla nie pękła, i czy wszystko w porządku.

Nie zgłębię, nie dowiem się tych wszystkich tajemnic Rozamundy czy Kunegundy, nie zrozumiem, jak się to robi. Ale jedno zrozumiałam doskonale, do samej głębi serca, a mianowicie: znaczenie zasłyszanych słów “tu przez kilka lat człowiek wyschnie, jak wiór, samego siebie nie pozna”. “Tu rok, to samo, co dziesięć gdzieindziej”. I to, co mówił hutnik, jeszcze w domu: “nie biorę ze sobą śniadania. Chleb zsycha. Tam i tak nie można jeść.”

Na świecie, poza murami Rozamundy czy Cecylji jasność dnia przedziera się przez zakopconą mgłą. Górnicy poszli na dzienną szychtę. Zrobił się ruch na ulicach. Tramwaje, wozy. Tu nic się nie zmienia.

Aż około dziesiątej, jedenastej - praca wygasa. Mufle opróżniono z cynku, stygnącego w foremkach, jak srebrne placki, i napełniono świeżą rudą; która będzie się roztapiała w nich aż do trzeciej w nocy. Okienka zalepiono na nowo gliną, którą dopiero o trzeciej w nocy zaczną przebijać drągi, uwalniając barwne płomienie. Hutnicy wracają do domów - cynkownia pustoszeje, zostają tylko palacze.

Tego samego dnia idę obejrzeć Kleofasa, Hildebranda, czy Ferdynandę. Ferdynanda - to odwrotność Kunegundy. To kopalnia. Kunegunda wygląda jak piekło. O Ferdynandzie nie można powiedzieć, że wygląda jak otchłań. Ferdynanda jest, jak otchłań.

❋                                ❋

Idąc, mam jeszcze pod powiekami obraz czarnych ludzi, uwijających się z drągami na tle kolorowych płomieni - a już mnie ogarnia ciepławy, dyszny, niewypowiedzianie smutny mrok. Jest cicho, ale ucho łowi jakieś szmery, jakieś głosy. I jest spokojnie, niby nic się nie dzieje - ale każdej chwili może się dziać coś - nieprzewidziane i groźne. Gdy się tam zejdzie po raz pierwszy, marzy się o tem, żeby już wyjść, żeby się stamtąd wydostać jaknajprędzej, zacząć oddychać zwyczajnem powietrzem, zobaczyć zwyczajne życie na ziemi.

A kiedy się wyjdzie, jest się przygnębionym i myśli się, że się już nigdy do kopalni “na dół” nie zejdzie. A potem chciałoby się jeszcze raz tam wrócić, pochodzić po czarnych korytarzach, wdychać ciepławy, parny mrok, coś domyśleć do końca, jakoś sobie lepiej zapamiętać.

Praktycznie wygląda to tak:

-Wartoby zwiedzić jeszcze jedną kopalnię, np. Hermenegildę.

I zwiedza się Hermenegildę.

Niewiadomo, co tam ciągnie. Taka właśnie cisza? Spokój, pełen niepokoju? Mrok? Czy to, że tak głęboko pod ziemią? I że i tam właśnie ludzie pracują - właśnie tam? Ale od chwili przekroczenia bram Hermenegildy, do chwili znalezienia się “na dole” - upływa jeszcze dużo czasu.

W kancelarji trzeba podpisać papier tej treści, że “cokolwiek się zdarzy, niech uderza we mnie”.

Czy mnie zaleje woda, czy spali ogień, czy zasypie miał - Hermenegildę głowa o to nie zaboli.

I moim spadkobiercom nic do niej. Podpisałam.

Potem ogromna hala o pułapie utkanym niejako z tobołków, wiszących wysoko na hakach. To górnicy zawiesili na nich zawiniątka ze zwykłą odzieżą, w której chodzą po ziemi - i haki z zawiniątkami automatycznie na blokach poszły w górę, aż pod pułap.

A górnicy przebrali się w swoje czarne robocze ubrania i poszli w dół. Po drodze, w korytarzu wzięli swoje lampki.

I myśmy też dostali lampki, niepomiernie ciężkie, i o tym czasie niepotrzebnie jeszcze świecące mdłym płomieniem, w szarawem, mglistem świetle dnia.

Potem winda. Zwyczajna winda do węgla. Lecimy w dół.

W pewnej chwili, coś się stało z uszami. Nie stopniowo - tylko zupełnie nagle. Nie to, żeby się przestało słyszeć, tylko, że się słyszy inaczej. Jakby wszystkie głosy były owinięte we flanele - i własny głos także.

Już się jest na dole, już zewsząd otacza, ogarnia niezapomniane powietrze kopalniane, ciemne i ciepłe, już światła lampek nabrały właściwego znaczenia. Stały się czymś ważniejszem - “źrenicą oka”!

Idzie się korytarzem, gęsiego. Oczy wlepione w plecy poprzednika; pleców już nie widać, tylko płomyk lampki, więc oczy wlepione w płomyk lampki. Grunt bywa nierówny, suchy, mokry. Sklepienie to wyżej, to niżej. Można uderzyć w nie głową, można się potknąć, można zabłocić, można przewrócić. Ale to nie jest ważne. Ważne jest tylko jedno - i jedna tylko myśl w głowie: nie zostać gdzieś w tyle, nie odłączyć się, być razem, nie odstać od gromady. Nie zabłądzić, nie zabłądzić!

W korytarzu są szyny - jeżdżą kolejki, przewożące węgiel do szybu. Z mroku wynurza się mała lokomotywa i wózki. Górnicy orjentują się w sygnałach, w kierunkach. Osoby zwiedzające kopalnię nie orjentują się w niczem i są w ciągłym strachu.

Lepiej jest iść bocznym chodnikiem. Tam przynajmniej nic nie najeżdża.

Chodnik jest obmurowany, albo wyłożony belkami: pionowo stoją “stemple”, poziomo na nich wsparte “kapy”. Niektóre wiszą pęknięte, nadłamane i grożą oberwaniem.

Gdzieniegdzie niema ani muru, ani stempli, ani kap. Jest po prostu węgiel. Czarny, z matowym, tłustym połyskiem.

W końcu dochodzi się do miejsca, gdzie chodnik rozszerza się w “filar”. Pracuje dwóch ludzi ledwie widocznych w ciemności, czarnych - na tle czarnego węgla, jakby zagubionych w podziemiu, w mroku, w nocy…

Mają twarze usmolone, błyskające zęby i oczy. Mówimy im “szczęść Boże” - odpowiadają “Daj Boże!” Siadamy przy nich na odłamach węgla, żeby odpocząć. Przyglądamy się, jak pracują.

Trzymają w rękach “bory” (świdry), poruszane bądź zgęszczonem powietrzem, wtłaczanem w rury przez maszyny, pracujące na powierzchni ziemi, bądź też prądem elektrycznym, przeprowadzonym również z powierzchni ziemi. Bor wkręca się w ścianę węglową, wierci w niej dziurę. W tę dziurę górnik zakłada ładunki z materjałem wybuchowym: dynamitem, lignozytem, saletrą - zapala lont i mówi: - Uciekajcie.

Brzmi to tak, że osoby zwiedzające spieszą się o wiele więcej, niż wymaga tego ich bezpieczeństwo, potykają się w mrokach na nierównym gruncie, w końcu zdyszane, przycupnięte gdzieś w bocznym chodniku, nasłuchują z biciem serca.

Głuchy huk.

Wybuch skończony, można wracać. W ciemnej jaskini niewiele się zmieniło - dla oczu zwiedzających. Ale oko górnika odrazu ocenia, na ile wózków odwaliło się węgla.

Nasypywacze ładują pokruszony węgiel na wózki. Wózki toczą się na łańcuchach po pochyłości. W głównym korytarzu doczepia się je do kolejki z małą lokomotywą. Toczą się w kierunku szybu - do wind.

Musimy już wracać. Tyleśmy czasu zabrali przewodnikowi! Żegnamy się z górniakmi serdecznie, jak z przyjaciółmi. Bo dziwnie solidarnym jest człowiek wobec człowieka - o sześćset metrów pod powierzchnią. Trzymamy razem. To jesteśmy my: górnicy, robotnicy, nasypywacze, dyrekcja, sztygary, goście - wszyscy razem, wszyscy zbratani przeciw ciemności, powietrzu, wodzie, ogniowi! Tam na ziemi, górnicy mają zatarg z dyrekcją, górnika córka nie wyjdzie za mąż za nasypywacza, sztygar nie zasiądzie przy jednym stole z górnikiem, a goście rozsypią się po świecie! Ale tu pod ziemią, wobec czarnego Ducha Kopalni wszyscy są braćmi.

Tylko jeszcze, zanim wyjdziemy stąd, musimy coś zobaczyć. Zobaczyć “tamę”. Zwyczajna murowana ściana, zamykająca korytarz. Jak gdyby nigdy nic.

I pomyśleć, żę za nią szaleje pożar! Że gdyby nie ona, ogień wdarłby się tutaj, zalałby wszystkie korytarze, wszystkie pochylnie, wszystkie filary! Zalałby całą kopalnię, nicby go nie powstrzymało…

Gdy tylko wyniknie pożar, budują tamę, żeby go izolować, żeby powstrzymać dostęp powietrza. Lecz za tą tamą węgiel się pali, całemi tygodniami, całemi miesiącami, niekiedy przez całe lata - aż w końcu sam wygaśnie, pochłonąwszy całe złoża węglowe.

-Codzień ją kontrolujemy: czy nie gorąca? Czy ogień nie zanadto się zbliżył z tamtej strony? Czy nie wydobywa się gdzie gaz? Teraz jest wszystko w porządku.

-A nie bywa niespodzianek? Czegoś nieprzewidzianego?

-O, owszem! Tysiące niespodzianek! Wszystko może się zdarzyć.

Staliśmy patrząc w milczeniu na zwyczajny, niewinny mur. I nagle wszyscyśmy zapragnęli już iść, wracać.

-Chodźmy już, chodźmy!

Powrót innemi chodnikami, wywołującemi rozmyślania o nieskończoności. W windzie - o jakiejś chwili, na jakiejś wysokości - głosy odwijają się z flaneli, stają się jasne i dźwięczne.

Winda zatrzymuje się - robi się trochę dziwnie i trochę mdło. Jesteśmy na ziemi.

Oddajemy w korytarzu lampki. Mijamy halę z pułapem tobołków, i halę z tuszami z gorącej wody, gdzie się górnicy myją po pracy. Mydłem i gorącą wodą! Raz, drugi, trzeci - od stóp do głów. Potem się przebierają i wychodzą na ulicę. Szychta skończona.

A my jutro pójdziemy do Żelaznej Huty! - Do “Laury”, “Ludwiki”, “Marty”...

d.c.n.

H. Boguszewska

“Kobieta współczesna” kwiecień 1927, nr 1, str. 13-15.

bille9

Rodzina Państwa Bille cz. 9

ROZDZIAŁ V-ty

CYRK.

Kucyki, słonie, dromadery. Clown goni różowego motyla. Znakomici gimnastycy w trykotach uwijają się aż pod sufitem. Publiczność nader dobrana: lornetki, laski angielskie, kapelusze z kwiatami. Wstęgi powiewają. Można się domyślić istnienia orkiestry. Stary jegomość, stara dama; on się śmieje, ona gniewa. On mówi: “widziałem już!”, a ona: “Jeszcze nie byłam w cyrku Stephensona!” Całe Pont sur - Loire zna ten afisz.

Nowinę ową przyniosła pani Bille. Miała też olbrzymie powodzenie. Każdy na swój sposób wyrażał radość. Emma bezustannie skakała na lewej nodze. Pan Bille gwizdał jakąś podejrzaną melodję. Zaraz przeniknęła nawet do kuchni.  Wyraźniej rozlegały się uderzenia tasaka.

Natychmiast dowiedziano się najdrobniejszych szczegółów. Pan Leduc wydzierżawił swój plac za cenę stu franków dziennie. Cyrk da tylko cztery przedstawienia. Kucyki, prawdziwe cacka na etażerkę, wyróżniały się niezwykłą śmiałością. Szybko podbiegano do okna, gdy stajenny prowadził je do wodopoju. Główny jednak zachwyt wzbudzały wozy. Składano dłonie na widok zasłon, klamek u drzwi, i doniczek rezedy na lilipucich oknach.

-Daje to przedsmak przedstawienia - mówił Chantevielle, cukiernik.

Budowa cyrku posuwała się szybko. Rusztowanie podobne było do sieci ogromnego pająka.

Pan Bille spędził całe popołudnie w oknie; nie podejrzewano go o lekkomyślność, zaopatrzył się w cztery dzienniki. Nad wieczorem oznajmił z triumfem:

-Powiadam wam, że naciągają płótna!

 Domyślano się ciekawych szczegółów. Toussel’owie, Duboss’owie, Severin’owie wszyscy zgodzili się na wspólny projekt spędzenia wieczoru w cyrku. Anekdoty krążyły, zyskiwały wiarę. Niektórzy twierdzili, że pan Stephenson jest jednym z najbogatszych ludzi Nowego Świata.

 Dla wszystkich tych pań była to okazja zrobienia wielkiej toalety. Jednak elegancja ich nie zajaśniała od razu pełnią blasku. W maju wieczory są chłodne. Panie przybyły więc otulone w szale, gazy, a były wtem przebraniu tak niepodobne do siebie, że tłoczące się u progu dzieci powitały je okrzykami i drwinami. Gdy zajęły już miejsca, żadna z nich nie żałowała wystrojenia się w jasny stanik, lub szpilki ze sztucznemi brylantami, które ładnie odbijały od ponsowych aksamitnych plis, błyszczących haftów, i gazowych motyli.

Powszechna wesołość zdawała się zapalać nowy potok światła; po arenie, chrapiąc, uwijały się koniki, na grzbietach ich, siedziały istotki drobne, strojne, ruchliwe, trzymając się za grzywy, pędziły śród nieustannego trzaskania z biczów. Następnie wielki słoń poważnie zasiadł do obiadu; pod brodą miał zawiązaną serwetę i posługiwał się trąbą z niesłychaną ostrożnością. Potem dwa niedźwiedzie skrzeczały na konrabasie. Wachlarze były w ciągłym ruchu. Dyskretnie tłumiły niewczesną radość, którą wzbudzały nazbyt ekscentryczne piruety. Uderzano nimi po palcach, gdy het, pod pułapem, zawieszeni na drżących linach, przewijali się zwinni, wspaniali akrobaci w zielonych trykotach, i ze swobodnym uśmiechem poprzez przepaść posyłali publiczności uprzejme powietrzne pocałunki.

Pan Bille poddaje się urokowi chwili. Te trykoty odmłodziły mu duszę. Uprzejmie zaprasza panie na lody. Panie nie kryją swego uwielbienia dla jego uprzejmości.

D.c.n.

Piotr Villetard

Przekład autoryzowany Zofii Popławskiej

„Kobieta współczesna” maj 1927, nr 6, str. 13.

zakopane

W Zakopanem

Jesteśmy tu znów i jest nam smutno.

Jesteśmy tu znów i myślimy, że tak już kiedyś było…

Już się wszystko wtedy widziało i oceniło, zapamiętało i napewno wie… Już się poznało i jak zdobycz najcenniejszą w głębi serca zawarło kolor nieba o świcie i ten o poranku, szafirową emalję słonecznych południ, puszysty siwy zmrok śnieżnych zmierzchów, seledyn i złoto przejrzystego powietrza o zachodzie ponad fjołkowemi śniegami Toporowej Cyrli i głuchy błękit nocy, pokłutej szpilkami gwiazd.

Już się wie wszystko o księżycu ostrym sierpikiem krającym zielone, lodowate niebo i o miesiącu białym pieniążkiem toczącym się po niebie miękkiem od szafiru. O słońcu bladem jak opłatek i o słońcu roziskrzonym jak brylant, i o słońcu czerwonem jak łuna.

Już swój jest i po tylekroć oglądany śnieg, oślepiający. Od iskier błyskotów i białości, na wielkich, słonecznych, djamentowych zboczach i śnieg tępo nawisający białemi zwałami ponad kotłowiskiem ciemnych, zielonych i wrzących potoków; śnieg, gnący ku ziemi gałęzie świerków, skrzypiący pod płozami nart, zasypujący leniwie nocami cały świat zimnym, misternym i gęstym puchem.

Już zna się napamieć smolisty zapach igieł, kapiących w słońcu złotemi kroplami roztopionej okiści i podmuch zjadliwy wichru, wiejącego zielonkawemi skrzydłami od gór i woń wody, kotłującej się w gardłach strumieni.

Poświst halnego, łomocącego gałęźmi świerków, skwir i skrzyp suchego zmarzłego śniegu, zajadłe gulgotanie wartkiej wody, gardłowe pomrukiwanie góralskie i raźny dźwiękliwy dzwonek sań.

To wszystko i jeszcze o wiele więcej… każdy dom i każdy płot, drzewo i potok, każdy zakręt drogi - kamień wystający, i wybój głęboki, każdy sklep na zabłoconych Krupówkach i twarz człowieka, który nas spotyka za ladą tego sklepu; prowincjonalne ponęty cukierni i dancingów; plotki i tajemnice pensjonatów - gniazd nudy, lenistwa i choroby…

I właśnie dlatego, że wie się to wszystko napewno, oddawna i bez zdziwienia - bywa trochę inaczej, niż zwykle. Bo zato mówi się coraz częściej: “Było dawniej… Było wtedy… Było inaczej…”

Wspomina się coraz smutniej: “Tu mieszkał… Tu pisał… Tu chodził… Tu go wtedy spotkałam…”

Przed laty mówili tak inni ludzie - dodając nazwiska, których znaczenie trudno nam było wówczas zrozumieć. Mówili: “Chałubiński… Stolarczyk... Witkiewicz… Sienkiewicz… Dembowski…” My dzisiaj mówimy: “Żeromski… Reymont… Kasprowicz…”

Imiona wielkie i imiona mniejsze, a często droższe - każdy z nas chowa ich w sercu przebolesną litanię.

I każdy z nas, przechodząc ulicami Zakopanego - patrzy na rudery pełne wspomnień, na zczerniałe i pogięte dachy domów, w których ktoś kiedyś mieszkał - jak na trumny… Czarne, zatęchłe pudło domu Chałubińskiego na jednym krańcu, jak wielki pusty grób - i w oddali świerkowa trumienka dawnego kościoła - na straży starego cmentarza.

I ten wielki - wczoraj gwarny jeszcze i radosny dom - dziś jak trzecia wielka trumna - na trzecim krańcu.

Trzeba długo wędrować pośród białych garbów wzgórz, pod niebem pełnym gwiazd - nad szumiącym potokiem - aby schylić głowę u progu tego opustoszałego domu na Harendzie. Domu, gdzie pali się jeszcze ogień na kominku oplecionym bielą i amarantem grobowych wstęg, i gdzie pali się miłość i wierność wspaniała jednego samotnego serca, które zostało tu na straży.

Ale przez te dwa płomienie, oświecające ciemność - jest może jeszcze smutniej. Nie wiem, czy jest w Polsce człowiek, któryby nie zadrżał w pustej, chłodnej bibliotece Jana Kasprowicza, wobec rzędów przedziwnie oprawnych ksiąg, których grzbiety po tylekroć pieściła ręka wielkiego twórcy.

-  Może właśnie tylko ten, który się śpieszy, by tańczyć jeszcze dziś u Trzaski charlestona.

Bo charleston jest w Zakopanem kwestją najważniejszą i swą powagą zabija nawet melancholję wspomnień.

Jest sprawą trudną i skomplikowaną, obrządkiem pełnym tajemnic, doprawianym z wysiłkiem i zapamiętaniem na kwadracie podłogi, wśród stolików kawiarni.

Głowy o twarzach pełnych bolesnego osłupienia bodą się wtedy czołami, perlistemi od potu, ramiona trzęsą się febrycznie i przedziwne stają się podskoki nóg miękkich a zaplątających się koło siebie, jak węże.

Głowy, psujące równowagę, niepotrzebnie, jak ciężkie wahadła, chwiejące się w różne strony, ręce zbyteczne, odpychające się w szalonym tańcu, i nogi - nogi wspaniałe, nogi potężne, nogi niezastąpione, pełne mocy, fantazji i nieprzytomnego rozpędu.

Nogi, panujące niepodzielnie i tu w dusznej dancingowej sali i tam na śnieżnych zboczach i wierzchołkach gór.

Tylko, że tam nie podrygują one w opętańczym tańcu po lśniącej posadzce, a śmigają jak szalone ostremi płozami nart po śniegu.

Stromemi upłazami, po krawędziach i piargach, przez przełęcze, wśród plątaniny kosodrzewu, po brylantowych polach i glazurze straszliwie olodzonych wierzchołków - we mgle, wśród wiatru i pod niebem parzącem od szafiru.

Kto zresztą wie jak, dokąd i którędy, jeżeli narty nie są mu skrzydłami, lecz kulą u nogi - jeżeli drogami ich nie chodził.

Jeżeli patrzy tylko w osłupieniu jak szalony wicher skoku - unosi ich z trampoliny odskocznej - ponad stromą wstążką toru, jak wielkie, drapieżne ptaki.

Któż to zdoła ocenić jakie mają mięśnie stalowe i mocarne, jakie potężne, najszerszym oddechem grające płuca… Bo, ci, co zostają w Zakopanem, w dole, nawet w dni niebiesko-złote, pijane od słońca i śniegu - rzadko mają mocne płuca… Mają zato oczy rozognione i mocno naprzód patrzące, ręce wychudłe i zapadnięte piersi.

Mówią prędko, jakby się śpieszyli, z obawy, że nie zdążą i zdyszanym, tępym głosem opowiadają wiele, wiele rzeczy.

Młodziutcy chłopcy, o głowach palących się tysiącem myśli - z naiwną powagą i brawurą, rwący się do rozstrzygania najpoważniejszych życiowych spraw; młodzieńcy, których choroba odgrodziła niezłomną zaporą od pracy i szczęścia, i ci, w sile wieku, i ci już zupełnie bez siły.

Przychodzi się do ich leżaków z dobrem słowem, z bolesnym uśmiechem na ustach, z książką…

Jedyni to ludzie, którzy czytają książki w Zakopanem.

I wśród gorączkowo zażartej dysputy o życiu i przyszłości - o literaturze i kulturze - myśli się, że oto są przeszłością i odchodzą…

Teraźniejszość tańczy po gładkich posadzkach dancingów i, przyszłość hula na piórach nart po wirchach i halach.

A na werandach i leżakach dogorywa oto z książką w ręku - dawne, kończące się Zakopane.

Umarł Chałubiński i Witkiewicz, Żeromski i Kasprowicz.

A jutro odejdą i ci - najlepsi.

Chciałoby się ich zatrzymać w porywie nagłej rozpaczy - chciałoby się ich prosić, żeby wstali, chciałoby się im mówić “prosto i z krzykiem” - że są najważniejsi i że bez nich umrze na zawsze - powaga i tradycja zakopiańskiego świata.

A jednak… A jednak, wydźwignąwszy się ponad szare w mgle i dymie Zakopane na śnieżną przełęcz gór… Ponad światem malejącym w dole, wśród iskrzących się w słońcu pól, w kleszczach wysiłku, który z tętniących skroni zsunął się czerwoną zasłoną na współoślepłe oczu i z sercem dygocącem w ściśniętem gardle - tęskni się samemu, straszliwie, mocno - przez jedną króciutką chwilę - do tej śmierci.

Hanna Mortkowiczówna

“Kobieta współczesna” kwiecień 1927, nr 1, str.11- 12.

bille8

Rodzina Państwa Bille cz.8


Emmie śpieszyło się z wyzdrowieniem. W myśli obliczała sobie: gdyby angina przeciągnęła się do czwartku, to ten tydzień jakośby przeszedł. Pan Bille nie omieszkał powiedzieć:

-Dwa dni nic nie znaczą. Pójdzie na pensję dopiero w poniedziałek.

Wbrew woli jednak zaczynała się poprawiać. To ja martwiło. Pozwolono jej bawić się w ogródku. Oczywiście, zachowując pewne ostrożności, jedynie, gdy świeci słońce. Usiadła poważnie, jak dorosła dama, otulona w wielki wełniany szal, który w rodzinie Billów przechodził z pokolenia w pokolenie. Co dziesięć minut pani Bille pytałą ją:

-Jak się czujesz?

Emma , nie tracąc poważnej miny, odpowiadała, z roztargnionym wzrokiem:Z gardłem już się skończyło.

-Boli mię tylko ot tu...

I palcem dotykała skroni.

Gdy się do niej odwracano plecami, zbierała kamyki, rzucała niemi w kury, czasami nawet odrzucała szal, aby wygodniej móc z kotem biegać po trawniku.

We wtorek pan Bille zapytał:

-No, panienko, weźmiemy się już chyba do nauki?!

Odrzekła:

-Ależ naturalnie, papo!

Powiedziała to głosem niepewnym. Naznaczono ostateczny termin na czwartek. Była to porażka. Trzeba było coś przedsięwziąć.

Obiad jadła bez apetytu. Nawet widok nóżek baranich nie zdołał jej ożywić. Stanowczo nie chciała jeść zielonego groszku i okazała się łaskawszą jedynie dla ciastek z truskawkami, które - było to rzeczą powszechnie wiadomą - przecież specjalnie lubiła.

Po obiedzie poszła do swego pokoju, nie omieszkawszy otworzyć przedtem drzwi. W ten sposób mogła słyszeć rozmowę.

Nie mówiono o niej. To ją martwiło. Położyła się cichutko, wzdychając głęboko.

Państwo Bille zabawiali się długo rozmową o niejakiej pannie Reginie, która “weszła na złą drogę”, następnie raz jeszcze przewertowali proces, który Severin’owie wytoczyli dawnemu merowi, panu Latapie. Ostatecznie słuszność była po stronie Severin’ów. Ale ten Latapie miał zdolność wykręcania każdej rzeczy...

Nagle zadźwięczał głos Emmy. Głos ten był jasny i radosny. Emma mówiła:

-Dzień dobry, Gastonie! Oddaj mi mój scyzoryk! W tym pokoju jest dzik… Do, re, mi, fa, sol...

-Jezus Marja! - zawołała pani Bille. - Emma mówi do siebie!

Weszła do pokoju, za nią kroczył pan Bille. Oboje zawołali naraz:

-Co ci się stało, kochanie?! Moja pieszczotko, odpowiedz, błagam cię!

Emma udała, że się budzi. Krzyknęła przerażona. Szczęśliwie udało jej się nawet rozpłakać.

-Coś mi się śniło - tłumaczyła.

Rodzice opuścili pokój dopiero wtedy, gdy mała uspokoiła się już zupełnie.

-Główka jej pracuje bezustannie - mówił pan Bille.

Jednak nie łatwo było utrzymać się w tej roli. Żołądek dopominał się o swoje prawa. Emma poszła do kuchni po chleb. Wywalczyła sobie jednak ulgę.

-Wrócisz do szkoły dopiero w poniedziałek - powiedział pan Bille.

I natychmiast dodał:

-O ile, oczywiście, nie będziesz się czuła bardzo zmęczona.

Emma się czuła wciąż bardzo wyczerpana. Nie kryła się z tem.

Co wieczór bezsensowna jej gadanina raniła uszy pani Bille. Nanowo pojawił się ohydny “włochaty”. Sprowadzono lekarza. Emma została skazana na dłuższy wypoczynek.

Pewnego dnia do państwa Bille przyszła w odwiedziny pani Toussel. Przyprowadziła ze sobą swoje dwoje dzieci.

Dziewczynki natychmiast zaczęły szeptać sobie jakieś tajemnice.

Nazajutrz Janka Toussel bezsensowną gadaniną zakłóciła spokój rodziny Toussel’ów.

Pomysł ten okazał się niefortunny. Podstęp został zdemaskowany. Pan Bille postanowił zastosować surowe środki. Czekał pory obiadowej, dla większego wrażenia. I wtedy oznajmił:

-Pójdziesz jutro na pensję. Słyszysz? Ju-tro.

Emma udała, że nie rozumie. Jadła półgębkiem. Znalazłszy się w łóżku, zaczęła półgłosem nucić gawota. Pan Bille przerwał jej:

-Poczekaj chwilę: zaraz przyjdę ci wtórować.

Skończyły się piękne dni… Emma z rezygnacją poddała się losowi… Zresztą, rok zdążył zrobić już parę ładnych kroków w kierunku wakacji! Nazajutrz wcześnie wyszła z domu, i szła przez szeroką ulicę, pełną ludzi. Przed cukiernią Chanteville’a, dwu chłopców z ołówkami założonymi za ucho stanęło przed nią na baczność, składając jej ukłon wojskowy. Za parkanem kwitły wielkie maki: kasztany rozrosły się również. Emma spotykała koleżanki. Ściskały jej dłoń. Mówiły:

-Dzień dobry, Emmo! Tak długo chorowałaś!

Nauczycielka stała w oknie. Kiwnęła ręką, mówiąc:

-Nareszcie, oto i nasza mała zmartwychwstała!

Emma przeszła próg i nagle znalazła się w klasie. Zawieszono dwie nowe mapy. Książki były otwarte na nieznanych jej ustępach. Nie gniewano się na nią. Mówiono do niej z uśmiechem:

-Jesteśmy przecie sprytną dziewczynką. I szybko dogonimy koleżanki.

Wieczorem, ponieważ była już zdrowa zupełnie, Emma poprosiła o drugą porcję truskawek.

Piotr Villetard

Przekład autoryzowany Zofii Popławskiej

„Kobieta współczesna” 1927, nr 5, str. 14/ nr 6, str. 12-13.

zoskamain

O tej, która wino z dzbana pijała – słowo o Zośce Stryjeńskiej

Zofia Stryjeńska z domu Lubańska, żyjąca w latach 1891- 1976, polska malarka, grafik, projektantka zabawek, tkanin, plakatów, ilustratorka, pisarka, scenografka, reprezentantka art déco, która interesowała się boksem; żona znanego i zasłużonego architekta Karola Stryjeńskiego, kochanka jednego pisarza i innego bon vivanta, matka trójki dzieci, niespokojny duch, autorka podręcznika do savoir-vivre’u, kompanka Boya-Żeleńskiego przy kieliszku wina w „Ziemiańskiej”, przyjaciółka Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, bliska znajoma Grydzewskiego i Leśmiana, odważna, nieobliczalna, ze wszech miar warta pamięci.

Jam jest Tadeusz Grzymała

Urodziła się w Krakowie na 9 lat przed końcem XIX stulecia. Wszystkie źródła na jej temat podają, że od dziecka dużo malowała i rysowała. Talent i natchnienie towarzyszyły jej więc od najmłodszych lat, dlatego też po krótkim epizodzie pracy jako telefonistka na poczcie, uczęszczała do prywatnej szkoły sztuki dla kobiet Marii Niedzielskiej (na co na szczęście stać było jej rodziców; jej ojciec był prezesem Izby Handlowej oraz właścicielem sklepu galanteryjnego przy ulicy Świętej Anny 2 i kilku innych kamienic). Z tego okresu zachowało się jedynie kilka szkicowników z rysunkami. Kraków stał się chyba jednak dla niej za ciasny i zbyt prowincjonalny po odbytej wraz z ojcem podróży przez Austro-Węgry do Włoch. Spakowała się po raz kolejny, ukradła dokumenty brata i, podając się za niego, 1 października 1911 roku została studentem Akademii Sztuk Pięknych w Monachium. Wybór logiczny, lecz niesamowicie odważny, skoro jak sama pisała: Stefuś skończył konserwatorium i zaczął zarabiać muzyką, grając w orkiestrze i chórach kościelnych, Maryla i Janka zostały jeszcze w szkołach, a ja zgoliłam głowę do skóry i w ubraniu męskim Tadzia i za jego papierami pojechałam zapisać się do Akademii Sztuk Pięknych w Monachium, gdyż uznawano wtedy tę uczelnię za najtrudniejszą i najlepszą. Maskarada moja była o tyle konieczna, że ani w Akademii monachijskiej, ani w ogóle na wyższych uczelniach kobiet wtedy nie przyjmowano. Warszawska Szkoła Sztuk Pięknych przyjmowała co prawda w tym czasie kobiety, ale nie ma się co dziwić, że Zocha – zdolna i ambitna bestyja – chciała do najtrudniejszej i najlepszej akademii, by studiować pod okiem takich osobistości jak Hugo von Habermann, Fritz Burger czy Gabriel von Hackl. Po jakimś czasie koledzy ze studiów zaczęli niestety podejrzewać, że z Tadeuszem jest coś nie tak i po roku życia z dala od rodziny Zocha wróciła do rodzinnego Krakowa.

Zaznaczona na zdjęciu Zofia Stryjeńska podająca się za Tadeusza, Akademia Sztuk Pięknych w Monachium, 1911/12, źródło: domkulturysm.pl

Proszę mi nie przeszkadzać!

Już dwa lata później – ma 22 lata! –  na łamach krakowskiego „Czasu” znany krytyk sztuki Jerzy Warchałowski opisuje jej prace. To dla niej czas rozwoju i dopracowywania własnego stylu. Staje się rozpoznawalna w gronie krakowskiej śmietanki towarzysko-artystycznej, zaczyna przyjaźnić się z siostrami Kossakównymi (Magdaleną Samozwaniec i Marią Pawlikowską-Jasnorzewską). Z początkiem znajomości tych trzech kobiecych ikon dwudziestolecia wiąże się mała legenda. Dziewczyny poznały się jakoby w ten oto sposób, iż – jak przytacza w biograficznej książce Kuźniak – w pewnym momencie w willi Kossaków, gdzie dwie siostry same spędzały wieczór, nagle zaczął grać fortepian. Zbiegły na parter, by zobaczyć zasiadającą za instrumentem Stryjeńską – jakieś zabawne stworzenie z murzyńską kręconą czupryną i wspaniałymi ognistymi ciemnymi oczami - która przedstawiła się w te oto słowy: Jestem Zofia Lubańska. Ten domek mi się spodobał, więc weszłam przez werandę i gram sobie na fortepianie. Proszę mi nie przeszkadzać.

Dzięki pobytowi w Monachium zrodziło się w niej zainteresowanie baletem i tańcem. Zetknęła się tam ze środowiskiem awangardy „Błękitnego jeźdźca” skupionej wokół Wasilija Kandinsky’ego i przeżyła swoją pierwszą większą (platoniczną) miłość do kontrowersyjnego tancerza Aleksandra Sacharowa, który przeciwnie niż ona paradował po ulicach Monachium w damskich strojach. Fascynacja ta zaowocowała serią rysunków o życzeniowej chyba nazwie Romans z życia nieznanego artysty. Co ciekawe Stryjeńska portretuje się na nich jako… pastuszek☺. Odtąd jedną z cech charakterystycznych stylu Stryjeńskiej będzie ekspresja, rytm, witalność. Malowane przez nią postaci niemal zawsze już przedstawiane będą w ruchu, przede wszystkim tańcząc lub wykonując codzienne czynności, a towarzyszyć im będą spadający kaskadą wodospad, falująca w biegu spódnica, płomienie ogniska czy promienie zachodzącego słońca.

Zofia Stryjeńska, Piast (Aniołowie u Piasta), dat. między 1932 a 1936, źródło: mnk.p

Powrót do rodzinnego Krakowa, gdzie niemal całe dzieciństwo spędziła, przechadzając się z ojcem po Rynku i obserwując tętniące tam życie, zaowocował potrzebą wyrażenia się w inny artystyczny sposób. Stryjeńska stworzyła cykl 18 bajek opartych na ludowych i historycznych wątkach i motywach. Jak przypomina Piotr Łopuszański, Stryjeńska pisała swoje teksty pismem wzorowanym na stare druki i opatrzyła je ilustracjami. Całość została zakupiona przez znanego mecenasa sztuki, hrabiego Edwarda Tyszkiewicza, za 3 tysiące koron. Nie możemy dziś niestety podziwiać obrazowej wersji opowieści o Maćku Roztropku, kwiecie paproci czy dwóch braciach Okpile i Biedzile, ponieważ oryginalne plansze uległy spaleniu na Wołyniu w czasie wojny.

Wraz z Wyspiańskim i Leśmianem chyba najżywiej i najbardziej dociekliwie interesowała się polskim folklorem i historią. Nie tylko potrafiła opisać i wymienić części niemal wszystkich strojów ludowych, nie tylko znakomicie orientowała się w słowiańskiej mitologii, ale interesowała się także odkryciami archeologicznymi. Dlatego gdyby koniecznie trzeba było skrótowo określić i opisać prace Stryjeńskiej i charakteryzujący je styl, w tej artystycznej kompilacji nie mogłoby zabraknąć takich sformułowań jak: feeria barw, żywiołowa ludowość, klimat archetypiczno-baśniowy, dynamiczność, słowiańskość, wyidealizowana, pokolorowana piastowska przeszłość, ruch i obfitość szczegółów. Zwolennicy malarstwa „polskiej Fridy Kahlo” mówią o indywidualności podejścia do ludowej egzotyki, o specyficznej zmysłowości, wręcz nawet cielesności, łamaniu konwencji. Przeciwnicy jej twórczości oceniają ten styl jako jarmarczny, przerysowany i kiczowaty. Jedną z najbardziej sprawiedliwych ocen wydaje się chyba opinia Iwony Chojnackiej z Polskiej Akademii Umiejętności, która o tańczących przy ognisku zbójnikach i góralach, rozchełstanych babach, słowiańskich bożkach i jaskrawych obrzędach pisała: Kompozycję jej rysunków uważano za niepoprawną, nieuporządkowaną, poplątaną w płaszczyznach i punktach widzenia, ale właśnie te wady nadały rysunkowym dynamizm, komizm, oryginalność i charakterystyczne dla jej twórczości cechy: nieokiełznaną dzikość ruchu, wręcz wrzaskliwość kolorów przeplataną humorem, który uzewnętrznia w wyrazach twarzy i gestów.

Zofia Stryjeńska, Puszczanie wianków na Wiśle, ok. 1950-52, źródło: klimatwarszawy.pl

Boże! Odbierz mi wszystko, wszystko. Dobrobyt, sytość, spokój, przyjaźń ludzką, szczęście rodzinne, nawet miłość! Zwal na mnie cierpienie moralne o tysięczne gorycze – …

Po wybuchu I wojny Stryjeńska wciąż intensywnie działa. Uczestniczy między innymi w Warsztatach Krakowskich Miejskiego Muzeum Techniczno-Przemysłowego, na których poznaje Karola Stryjeńskiego – swojego przyszłego męża. Architekta z ze znanej krakowskiej rodziny, społecznika o niebieskich oczach i blond włosach, w którym zakochuje się bez pamięci. Miłośnika Zakopanego i projektanta wnętrz, który za jakiś czas umieści ją w zakładzie dla obłąkanych. Sama malarka okres narzeczeństwa opisywała w pamiętniku jako czas wspólnych spacerów, pierwszego pocałunku, jakiś białych róż od Karola, po czym nocnych westchnień przy księżycu, wreszcie daty ślubu w sekrecie przed światem. Żenią się 4 listopada 1916 roku. Mieszkają w kamienicy z widokiem na Wawel. Są sobą zauroczeni i zakochani. Karol nazywa Zofię swoim „czupiradełkiem”, ona zaczyna się przy nim otwierać, bawić, z chęcią wkracza w środowisko znajomych męża, poznaje Skoczylasa, Witkacego, Reymonta, Żeromskiego, Kunę, poetów Skamandra. Malowana przez nią przez całe życie sielanka nie trwa jednak w ich życiu długo. Po niedługim czasie okazuje się, że w ich przypadku totalna odmienność charakterów prowadzi do gwałtownych kłótni, skandali, nieszczęść. Hanna Ostrowska-Grabska opisywała młode małżeństwo jako stanowiące wielki kontrast. Córka poetki Bronisławy Mierz-Brzezickiej i rzeźbiarza Stanisława Ostrowskiego nakreśliła ich porter w ten oto sposób: Zofia – trochę kanciasta, pospieszna, milkliwa, napięta, z wielką ciemną, jakby kędzierzawą czupryną, spadającą na oczy – i Karol, promieniejący urokiem, wdziękiem, o czarującym sposobie bycia. Zośka dzika, indywidualistka, potrzebująca samotności, on dusza towarzystwa, która musi się bawić i flirtować. Kiedy w 1921 roku przenieśli się do Zakopanego na 6 lat, bo Karol został tam dyrektorem Szkoły Przemysłu Drzewnego, zaczęło dochodzić do otwartych konfliktów. Podczas kłótni Zocha drze swoje rysunki, bo uważa, że to je mąż kocha bardziej od niej. Po Zakopanym krążą pogłoski, że śledzi męża. Raz miała nawet przyłapać go z kochanką, napaść na nią, zadrapać jej dość mocno policzki, a potem przez dłuższą chwilę ukrywać się w pobliskiej od zajścia kosodrzewinie. Podobno kiedyś też pocięła Karolowi frak, gdy wybierał się na spotkanie z inną kobietą. Bo faktycznie ją zdradzał, to akurat nie było żadnym wymysłem.

Zofia Stryjeńska, Na góralską nutę, Warszawa 1930, źródło: Wydawnictwo Naukowe PWN

Dwa razy za jego sprawą została umieszczona w zakładzie psychiatrycznym. Sensacje i plotki, których stała się główną bohaterką lotem błyskawicy rozprzestrzeniały się od Zakopanego przez Kraków aż do Warszawy: Porwanie to nastąpiło około godz. 10 wieczorem – informuje „Kurier Czerwony” – kiedy p. Stryjeńska zajęta była wykańczaniem kartonów autoligrafii  „Tańce polskie”. Do mieszkania artystki przybył lekarz zdrojowy dr Gabryszewski [jak się okazało – dobry znajomy Karola Stryjeńskiego] w towarzystwie przedstawicieli władz policyjnych. P. Stryjeńską siłą uprowadzono. Krakowski sąd uznaje, że Stryjeńska nie jest niepoczytalna i jednak nie cierpi na umysłową chorobę. W 1929 roku rozwodzą się. Trójka dzieci, której w międzyczasie zdążyli się dorobić (córka Magdalena i dwóch synów bliźniaków Jan i Jacek) zostaje z ojcem. Stryjeńska wyjeżdża do Warszawy. W 1929 roku wychodzi ponownie za mąż za aktora Artura Sochę. Zmienia dla niego wyznanie na ewangelickie, a on zaraża ją syfilisem (prawdopodobnie, choć niektórzy sugerują późniejszego kochanka). Trzy lata później, 21 grudnia 1932 roku niespodziewanie na udar mózgu umiera Stryjeński. Zocha po kilku latach ponownie się rozwodzi. Zaangażuje się jeszcze w kilka relacji, również w tą z Arkadym Fiedlerem, podróżnikiem i pisarzem, autorem znanego na całym świecie Dywizjonu 303.

Była „księżniczką polskiego malarstwa”, lecz swoje obrazy nie raz musiała sprzedawać za bezcen. Swego czasu ona ścigała przez Zakopane Karola, potem ją ścigali dłużnicy i komornik. Nie miała szczęścia w miłości, ani jeżeli chodzi o pieniądze. Wymodliła – nie zaznała ani dobrobytu, ani szczęścia rodzinnego, spokoju ni przyjaźni, która ratowałaby ją przed podejmowaniem nierentownych decyzji. Wojnę spędziła w Krakowie, ratując się przed biedą prowadzeniem biura matrymonialnego i sklepu z obranymi ziemniakami. Po wkroczeniu Sowietów do Krakowa wyjechała jednym z ostatnich pociągów. Mieszkała w Belgii, Francji, Szwajcarii, choć – jak wspomina jej wnuczka Martine – słabo mówiła po francusku. Wszystkie jej dzieci zamieszkały w Genewie, ona chciała jednak wyjechać do Stanów. Nie udało się i do końca życia pozostała na szwajcarskiej emigracji. Jak podaje Piotr Łopuszański, żyła w biedzie, chociaż syn Jan proponował, że kupi od niej jakiś obraz

Odnowiona polichromia Kamienicy pod Lwem w Warszawie, oryginalnie autorstwa Zofii Stryjeńskiej i Stanisława Ostrowskiego, źródło: http://zabytki.um.warszawa.pl

ale za to daj mi możność wypowiedzenia się artystycznego i sławę!

W 1922 roku Stryjeńska wstąpiła do Stowarzyszenia Artystów Polskich „Rytm”, dzięki czemu mogła wystawiać indywidualnie i zbiorowo na całym świecie. Jej prace można było podziwiać we Włoszech, Niemczech, Francji, Anglii, Szwecji, Austrii czy Holandii. Cały czas doceniana przez krytykę nie tylko tworzyła swoje najbardziej rozpoznawalne prace – cykl Bożków słowiańskich, cykl Młoda wieś polska, Sakramenty, Tańce polskie i Obrzędy polskie, ale uprawiała także malarstwo dekoracyjne. Wykonała freski w Muzeum Techniczno-Przemysłowym w Krakowie, polichromię sal w baszcie Senatorskiej na Wawelu, dekorację wnętrza winiarni Fukiera i cukierni Wedla w Warszawie oraz wnętrz MS „Batory” i „Piłsudski” – dwóch polskich bliźniaczych statków pasażerskich. Była wraz ze Stanisławem Ostrowskim autorką polichromii kilku warszawskich kamieniczek na Starym Mieście, między innymi polichromii Kamienicy pod Lwem. Ilustrowała Karmazynowy poemat Lechonia, Treny Kochanowskiego, Monachomachię Krasickiego, Sielanki Szymonowica, a wydanie z jej rysunkami do Rymów dziecięcych Iłłakowiczówny czy Jak baba diabła wyonacyła Tetmajera osiągnęły nie tylko bibliofilskie standardy, ale i przyzwoite ceny – dostępne na rynku egzemplarze Jak babawarte są około 2500 złotych.

Pocztówka przedstawiająca wnętrze Polskiego Pawilonu na Międzynarodowej Wystawie Sztuk Dekoracyjnych i Nowoczesnego Przemysłu w Paryżu w 1925 roku z fragmentem panneaux Cztery pory roku Zofii Stryjeńskiej, źródło: myvimu.com

Apogeum jej artystycznej sławy przypada na rok 1925, kiedy Stryjeńska bierze udział w Międzynarodowej Wystawie Sztuk Dekoracyjnych i Przemysłu Współczesnego w Paryżu. Jej obrazy i gobeliny zdobią salę polskiego pawilonu. Przedstawiła na nich polską alegorię całego roku. Angelika Kuźniak przytacza w swojej książce taki opis nagrodzonego w Paryżu dzieła: Na przykład Styczeń i Luty – niby pióra mają na głowie – ale nie! To kwiaty mrozu, zmarzłego na szybach – a czapki ich to jakieś kryształy ogromne! Sierpień – to przecudna anielska postać z legendy, bohater – poeta – kochanek – artysta – bożek. Postacie są otoczone scenami z życia, obyczaju i pieśni ludowej. Tu wianki puszczają na wodę – ach, co to za woda – to fale stylizowane, zaznaczone tak, jak je mogli właśnie malować prymitywi. Wystawa ta była ogromny triumfem. Zarówno samej Stryjeńskiej, jak i całej polskiej ekipy. Zocha została nagrodzona czterema Grand Prix za malarstwo ścienne, plakat, tkaninę i ilustrację książkową. W sumie Polacy otrzymali 36 najwyższych nagród. Z 250 wyróżnień – aż 136!

Pawilon Polski na Międzynarodowej Wystawie Sztuk Dekoracyjnych i Nowoczesnego Przemysłu w Paryżu, 1925, na ścianie gobelin Zofii Stryjeńskiej Sobótka, źródło: http://cyfrowe.mnw.art.pl

Uważana przez Wallisa, Warchałowskiego i Tretera za najwybitniejszą polską malarkę międzywojnia. Księżniczka polskiego malarstwa, wariatka opętana „fiołem etnograficznym”, pustelniczka, bohaterka ogólnopolskich skandali i laureatka ogólnoświatowych nagród. Przeżyła dwie wojny i dwóch mężów. Znała najsławniejszych, najlepszych, najbardziej utalentowanych ludzi swojej epoki, a przez całe życie była niszcząco samotna. Już dawno nie natknęłam się na słowa napawające tak głęboki smutkiem, jak te z jej pamiętnika zapisane pod datą 1 stycznia 1934 roku: Wstrętna, ohydna samotność. Gęby ni do kogo otworzyć, nie ma z kim podzielić radości, gdy stworzy się coś dobrego. Nie ma z kim posmucić, powzdychać. Nie ma z kim iść do kina.

Znana, lecz później zapomniana. Jej obrazy tchną witalnością, energią, kolorem i ruchem, radosną emocją. Jej życie napawa refleksją, smutkiem, żalem. Zanim wyjechała z Monachium, poszła do kaplicy jednego z tamtejszych kościołów i modliła się w te oto przytoczone już słowa: Boże! Odbierz mi wszystko, wszystko. Dobrobyt, sytość, spokój, przyjaźń ludzką, szczęście rodzinne, nawet miłość! Zwal na mnie cierpienie moralne o tysięczne gorycze – ale w zamian za to daj mi możność wypowiedzenia się artystycznego  i sławę! Dużo bym dała, żeby ją zapytać, czy w ostatecznym rozrachunku nie były to słowa, których najbardziej w swoim życiu żałowała.

źródło: www.ipsb.nina.gov.pl

Nie zasługuje na niepamięć

Obok Tamary Łępickiej najwybitniejsza polska artystka-plastyk dwudziestolecia międzywojennego. Odznaczona Krzyżem Kawalerskim Legii Honorowej, wielkim złotym medalem za ilustracje książkowe na Powszechnej Wystawie Krajowej w Poznaniu w 1929 roku, srebrnym medalem na Międzynarodowej Wystawie Sztuki Religijnej w Padwie w 1931, rok później złotym medalem na XVIII weneckim Biennale. Dwukrotnie – w 1919 i 1926 roku – wystawiano jej prace w warszawskim Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, w 1921 roku w paryskiej Galerie Crillon, w 1927 roku w londyńskim New Art Salon, w 1932 w lwowskim Muzeum Przemysłu Artystycznego.

I wiele, wiele więcej… nie o odznaczenia jednak chodzi, gdy mówimy o Zofii Stryjeńskiej. Dla szerokiej publiczności nie liczą się tak naprawdę specjalistyczne wyróżnienia i tytuły sprzed lat, bo informują nas – zwykłych współczesnych śmiertelników tylko o tym, że ich laureatka została doceniona przez znawców kiedyś. I jak najbardziej to wcale dużo, lecz cóż z tego, skoro jedna z najzdolniejszych i najciekawszych polskich twórców nie jest tak naprawdę rozpoznawalna. Nawet jeżeli komuś obiło się dziś o uszy nazwisko Stryjeńskiej, to dopasowanie do nazwiska twarzy, do twarzy życiorysu, a do życiorysu choćby jednego dzieła, nie wspominając o charakterystycznym malarskim stylu, graniczy niemal z cudem.

Na szczęście o tej nietypowej kobiecie, której życiorys starczyłby spokojnie na biografie kilku innych bohaterek, zaczęto coraz głośniej mówić, zaczęto o niej pisać, ponownie wystawiać. W tym roku wydawnictwo BOSZ wydało przepiękny album z pracami Stryjeńskiej, w 2016 roku Angelika Kuźniak napisała o niej nominowaną do nagrody Nike książkę Stryjeńska. Diabli nadali wydaną w Wydawnictwie Czarne i założyła też „Zośce” profil na facebooku (bardzo ciekawy, w wolnej chwili koniecznie zerknijcie), a w 2008 roku Muzeum Narodowe w Krakowie zorganizowało monograficzną wystawę autorstwa Światosława Lenartowicza pokazywaną rok później także w Muzeach Narodowych Warszawy i Poznania.

Aleksandra Kałafut

walentynki

10 pomysłów na oryginalny prezent walentynkowy dla Niego

Jaki prezent na Walentynki dla mężczyzny w 2019 roku?

Zbliżają się kolejne Walentynki, a wraz z nimi wybór prezentów dla naszych ukochanych. 
I choć bardzo dobrze znamy ich gust i potrzeby, to i tak może pojawić się problem z wyborem odpowiedniego prezentu. W ciągu roku jest tyle okazji do obdarowywania bliskich, że w pewnym momencie może zabraknąć nam pomysłów i pojawia się pytanie: jaki prezent na Walentynki dla mężczyzny wybrać w tym roku? Prezent powinien zawsze sprawiać radość osobie obdarowywanej, a najlepiej gdyby był związany z jej potrzebami, pasjami lub marzeniami. Zobaczmy, jakie oryginalne i przydatne prezenty możemy sprawić naszym partnerom podczas nachodzącego Święta Wszystkich Zakochanych.

Wspólny, romantyczny wyjazd

Walentynki to takie święto, które zazwyczaj chcemy upamiętnić w romantyczny sposób. Zapalamy świece, chodzimy do eleganckich restauracji lub w inny sposób tworzymy romantyczną atmosferę. Wyjątkowość tego dnia możemy podkreślić jeszcze bardziej, wyjeżdżając wspólnie w jakieś specjalne miejsce. Nie musi być to koniecznie miasto, które kojarzy się nam z zakochanymi, jak np. Paryż, który w zasadzie jest zbyt oczywistym wyborem. Klimat tworzą ludzie, dlatego gdziekolwiek się wybierzecie może być romantycznie. Obojętnie, czy będzie to wyjazd zagraniczny czy krajowy. Możesz zorganizować też niespodziankę, ale jedynie wtedy, gdy masz pewność, że Twój partner może sobie na taki wyjazd w danym czasie pozwolić, np. nie musi zostać dłużej w pracy lub posiada stosowne dokumenty, czyli np. ważny paszport.

Bezprzewodowe słuchawki dla miłośnika muzyki

Podczas słuchania muzyki najważniejszy jest wysokiej jakości sprzęt, tylko wtedy można w pełni się nią cieszyć. Jeśli Twój partner lubi słuchać muzyki w drodze do/z pracy, podczas wyjazdów i w wielu innych sytuacjach oraz miejscach, to na pewno będzie szczęśliwy, gdy wręczysz mu w prezencie słuchawki bezprzewodowe. Są one o wiele bardziej wygodne niż zwykłe słuchawki. Nie trzeba rozplątywać kabli i nie ma ryzyka, że o coś się nimi zahaczy. Możesz wybrać słuchawki w klasycznej estetyce, czyli czarne lub w bardziej szalonym kolorze. Jest to uzależnione od stylu Twojego partnera. Jednak zawsze powinny być one wykonane z wytrzymałych materiałów i zapewniać wysokiej jakości dźwięki, ponieważ dzięki temu będą zapewniać niezapomniane doznania muzyczne.

Elegancki zegarek i pudełko do jego przechowywania

Zegarek to podstawowe akcesorium dla każdego eleganckiego mężczyzny. Wybierając model dla Twojego partnera powinnaś postawić na proste i klasyczne wzornictwo, które będzie odpowiednie do wielu stylizacji. Bardziej ekstrawaganckie wzory na pewno spodobają się kolekcjonerom zegarków, dla nich odpowiednie będzie też eleganckie pudełko do przechowywania kolekcji.


Pióro wieczne lub elegancki długopis z grawerem

Jeśli Twój partner musi mieć zawsze przy sobie coś do pisania, gdyż w pracy często podpisuje dokumenty, to możesz kupić mu stylowe pióro lub długopis. Umieszczając na nim grawer, sprawisz, że prezent będzie jeszcze bardziej spersonalizowany, a dodatkowo będzie mu zawsze o Tobie przypominał. To może być długopis lub pióro w klasycznym stylu, wykonane z cennych kruszców i zapakowane w eleganckie pudełko. Możesz też odejść od tej konwencji i wybrać produkt z bardziej zadziornym charakterem jeśli wiesz, że na pewno spodoba się on Twojemu partnerowi.

Akcesoria sportowe dla miłośnika sportu

Najlepsze prezenty to takie, które związane są z pasją osoby obdarowywanej. Jeśli Twój partner jest aktywny fizycznie i lubi uprawiać sport, to stwarza to dla Ciebie mnóstwo możliwości. Możesz wybrać dla niego karnet na aktywność, której jeszcze nigdy nie próbował, np. różnego rodzaju sporty ekstremalne: skok na bungee lub ze spadochronem, albo wybrać mniej ekstremalne sporty, jak: jazda na nartach, desce lub łyżwach. Może dzięki temu odkryje swoją nową pasję? W przypadku, gdy ma on już swoją ulubioną aktywność, w którą bardzo się angażuje, to świetnym prezentem będą akcesoria z nią związane. To może być zegarek, strój do biegania albo lampka do roweru. Wszystko zależy od tego, jakie sportowe hobby posiada Twój partner.

Skórzana aktówka lub teczka to wciąż dobry pomysł na Walentynki

Większość mężczyzn piastujących wysokie stanowiska zabiera swoje obowiązki również do domu. Często muszą zapoznać się z ważnymi dokumentami lub je przygotować i robią to po godzinach pracy. W takich sytuacjach idealnie sprawdzi się aktówka lub teczka, która również będzie stanowić przydatne akcesorium podczas zawodowych spotkań i wyjazdów. Aktówka wykonana z dobrej jakości materiału i starannie wykończona to prezent, który będzie towarzyszył Twojemu partnerowi przez wiele lat.

Wybierz zestaw akcesoriów na biurko

Dla każdego wykonującego prace umysłowe mężczyzny idealnym prezentem będą akcesoria, które pomogą mu zorganizować przestrzeń na biurku. To tam rodzą się jego pomysły, tworzą projekty i często przy biurku spędza on większą część swojego dnia pracy. Już dawno udowodniono, że organizując przestrzeń wokół siebie sprawiamy, że wykonujemy swoje obowiązki efektywniej i szybciej. Idealnie sprawdzi się w tym zestaw składający się z organizera na dokumenty, podkładkę pod myszkę, przycisk do papieru lub podstawki na telefon komórkowy. Możliwości jest wiele, możesz dowolnie łączyć akcesoria, wybierając te, które będą najbardziej przydatne i pasujące stylistycznie do wystroju biura i gustu Twojego partnera. Wśród nich może też się znaleźć ramka na Twoje zdjęcie.

Zaparzacz do kawy i inne akcesoria dla wielbiciela kofeiny

Któż z nas nie lubi rozpocząć dnia od filiżanki aromatycznej kawy? Coraz więcej osób nie tylko lubi pić kawę, ale również interesuje się jej odmianami i profesjonalnymi metodami przyrządzania. Jeśli Twój partner również jest amatorem kawy, to idealnym prezentem będzie zaparzacz do espresso, które stanowi bazę również do innych rodzajów kaw. Oprócz tego na pewno przyda mu się też młynek do mielenia ziaren lub zestaw eleganckich filiżanek/szklanek do kawy. Byście mogli od razu wypróbować nowe akcesoria, kup jeszcze zestaw ulubionych ziaren lub takich, których jeszcze nigdy nie piliście, z różnych zakątków świata. A może wspólnie skosztujecie najdroższej kawy na świecie?

Zestaw słodyczy jako pomysł na Walentynki dla każdego łasucha

Jeśli Twój mężczyzna lubi słodkości, to możesz dla niego przygotować wielką paczkę słodyczy. Oprócz nich mogą się w niej znaleźć również słone przekąski, wszystko zależy od gustu osoby obdarowywanej. Nie ograniczaj się jednak tylko do znanych marek, które znajdują się na polskim rynku. Oprócz ulubionych słodyczy swojego partnera, poszukaj jeszcze coś ekstra, czyli słodyczy i przekąsek zagranicznych, które w naszych sklepach są w zasadzie niedostępne. Wprawdzie w niektórych sklepach pojawiają się osobne półki z produktami z innych krajów Europy, jednak wybór wciąż jest bardzo ograniczony. Najlepszym miejscem na tego typu zakupy będzie internet, gdzie zamówisz też słodycze z Japonii, Tajlandii, Stanów Zjednoczonych i wielu innych miejsc. Dla każdego wielbiciela słodkości i przekąsek będzie to prawdziwa gratka móc spróbować wyrobów z tak odległych i często egzotycznych krajów.

Elegancki zestaw do alkoholu

Jeśli Twój partner nie jest abstynentem i lubi kosztować różne trunki, a może nawet je kolekcjonuje, to warto zastanowić się nad wyborem zestawu akcesoriów do alkoholu. Wybór odpowiedniego jest uzależniony od tego, jaki rodzaj alkoholu najbardziej lubi Twój mężczyzna. Dla wielbiciela wina może to być zestaw składający się z profesjonalnego korkociągu, termometru, nalewaka lub karafki. Amator whisky na pewno doceni elegancką, kryształową karafkę i szklanki. A może Twój partner lubi przygotowywać kolorowe drinki? Wtedy na pewno przyda mu się profesjonalny zestaw barmański. Dodatkowym prezentem może być też ulubiony alkohol lub taki, którego Twój luby jeszcze nigdy nie pił.

ksiezycowaKobieta

Księżycowa Pani

Bardzo mało mówią kroniki życia towarzyskiego w Polsce z pierwszych dziesiątków lat ubiegłego stulecia o księżnej Karolinie z Woynów Jabłonowskiej, żonie Ludwika: „księcia ambasadora”. Wiedzą to jedynie, że była bardzo piękna, poprostu zachwycająca. W historji portretu kobiecego imię jej nie zaginie. Niedawno zwrócono uwagę na cudny pastel pani Vigée Lebrun, mistrzyni urody dziecięcej, który przedstawia młodziutką dziewczynkę o głębokich, smutnych oczach i swobodnie wijących się puklach ciemnych włosów á l’anglaise na ramiona spuszczonych.

Jasna twarz młodej, szczęściem promieniejącej mężatki uśmiechała się z pod błękitnego kapelusza na miniaturze z roku 1815. Istna symfonia błękitna: oczy, suknia, wstążki i kapelusz są koloru nieba a twarz jak kwiat wiosenny. Śliczna ta podobizna padła, niestety, pastwą płomieni w czasie wielkiej wojny, razem z innemi zbiorami ks. Lubomirskiej, której była własnością. Przepadł również wtedy portrecik en grisaille obojga księstwa: dwa profile, ówczesną modą umieszczone obok siebie. Niedawno, w książce włoskiej, spotkaliśmy, jak miłą niespodziankę, reprodukcję akwareli, malowanej przez siostrę księżnej, sympatyczną artystkę-dyletantkę: hrabiankę Zofję Woyniankę.  – Obrazek ten prawie rodzajowy: przedstawia młodą panią w saloniku swym przed biurkiem, otoczoną mnóstwem pamiątek, wiotka, wydłużona sylwetka typowej „femme romantique”, jak ja pióra historiografów epoki charakteryzowały. Jest coś smutnego w przechyleniu głowy i spojrzeniu – może to już jest „ la femme incomprise?”

Imię jej nie mówiło nam dotychczas nic prawie. Od nazwiska jej małżonka padał na nie cień pewien. Ks. Ludwik Jabłonowski, poseł austriacki na dworze neapolitańskim w latach 1816-21, mało z krajem związków mający, nie cieszył się dobrą u rodaków sławą: karciarz i lekkoduch, stworzył – jak mówi złośliwie Wasylewski – na dalekiej obczyźnie „przytulne asylum polskiej rozpusty”. „W salonach ks. ambasadora” zagrał się biedny Malczewski, gdy do Neapolu w swym romantycznym wojażu zawitał…Krzywda się dzieje biednej księżnej, nikt bowiem nie wie, że ona najbardziej cierpiała wskutek lekkomyślności męża.

W „nieoficjalnych” salonach księcia Ludwika panowały, być może hazard i frywolność, za to „Zielony Salon” ambasady na Riva di Chiaja, gdzie królowała pani domu, miał ton zupełnie inny. Był to salon o wysokim poziomie kulturalnym i etycznym, uprawiano tam namiętnie muzykę i to szlachetną, Beethovenowską, a gra w karty była wygnaną, nawet w niewinną loteryjką grało się bez pieniędzy…

Skądże te wiadomości? Oto obca, włoska książka podaje nam prócz portreciku i duchowy wizerunek: „…Cóż to za przedziwny specjał dla pań dzisiejszej doby, ten cykl listów księżnej Jabłonowskiej do Fryderyka Confalonieri, - pisze sędziwy historyk włoski: A Luzio, omawiając pomnikowe wydanie korespondencji wielkiego patrioty odrodzonej Italji – jaka niespodzianka, iż w księdze, pełnej erudycji, gnieździć się mogą karty, subtelnej analizie uczuć poświęcone, istny romans psychologiczny, któregoby się Balzac nie powstydził!”

Zanie, zaniedbywana przez męża, zraniona dotkliwie w swych uczuciach serdecznych i w swej kobiecej dumie, księżna Karolina, „delikatna i wiotka piękność północy”, znalazła pewne zadośćuczynienie w hołdach, jakie jej składał patrycjusz lombardzki: hr. Federigo Confalonieri, człowiek o charakterze władczym i despotycznym, a jednak czarujący w obejściu i niepospolicie inteligentny.

Nie było w tym stosunku miłości, lecz było igranie z ogniem. Kto wie, czy nie rozpłomieniłby się on w niszczący pożar, gdyby oddalenie, a następnie tragiczny big wypadków nie przerwały igraszki.

Rozmowy, toczone w księżycowe wieczory, w obliczu najcudniejszej na świecie panoramy, snuły się w dalszym ciągu, już tylko na arkusikach cienkiego papieru, zapisanego drobnem wykwintnem pismem, słanego do Medjolanu z Neapolu, z Florencji i z cichego dworu w Malczycach pod Lwowem.

„Spal je pan – pisała księżna – albo nie! Zachowaj, ale nie pokazuj nikomu.”

Dziwnym trafem listy owe, znalazły się wraz z papierami wielkiej politycznej wagi, zabranemi hrabiemu w chwili aresztowania do i – dzięki temu – przechowały się jak mucha w bursztynie – owe dzieje flirtu pięknej pani, w archiwum austrjackiem wraz z aktami procesu karbonarjuszów z r. 1821-3 i dopiero losy wojny wydobyły je na światło dzienne…

d.c.n

Karolina Bielańska.

„Kobieta współczesna” kwiecień 1927, nr 1, str. 5.

bille7

Rodzina Państwa Bille cz. 7

Był to dzień wielkiego zmęczenia. Emma przymykała oczy. I natychmiast doznawała ulgi. Od czasu do czasu pani Bille zbliżała się do okna.

-Co za czas! - mówiła.

Dla Emmy ciekawość ta była niezrozumiała. Obojętną była jej pogoda - zarówno jak deszcz. Łykała z trudnością. Pani Bille zauważyła grymas na jej twarzy i litowała się nad nią:

-Kochanie moje biedne!

Około jedenastej wyjrzało słońce. Odsłonięto jeden róg firanki. Wilgotny ogród  błyszczał w słońcu, jak szklany. Pogoda utrzymała się do wieczora. Emma wsłuchiwała się w każdy dźwięk kroków, w każde dudnienie wozu.

Nazajutrz  deszcz ustał. Pani Bille zbliżyła się do łóżka, chcąc przykryć Emmę jeszcze jedną kołdrą.

-Nie odkrywaj się, córeczko, mamy dziś chłodny wiatr.

Emma zdziwiła się. Spojrzała w pochmurne niebo. Jak białe kłaki waty, tłoczyły się na niebie obłoki. Pośród nich różowe słońce wyglądało jak rana, jeszcze nie zagojona.

Ogarnął ją lęk. Spytała:

-Czy ja umrę?

-Głuptasek jesteś, - odpowiedziała pani Bille.

Wieczorek znowu zjawił się doktór. Znowu włożył jej w usta łyżeczkę. Badał długo. Emma dusiła się.

-Wszystko jest na dobrej drodze - powiedział po długim milczeniu.

Emma mogła już jeść. Ale apetyt nie wrócił jej jeszcze. Zastawiono obiad, jak dla lalek, z tysiącem uprzejmych zaproszeń. Żuła kromkę chleba. Pytano:

-Smakuje?

Przyjęła kilka wizyt. Po pierwsze kapitana Conseil. Przyniósł jej lalkę ubraną za marynarza.

-Sapristi! - zawołał tubalnym głosem. - Jak ci się podoba ten tutaj?

-Pan ją psuje - mówiła pani Bille.

Przyszła również i pani Toussel. Wołano na nią od progu:

-Niech pani nie wchodzi ze względu na dzieci!

Odrzekła:

-Mój Boże, widziałam gorsze rzeczy!

Zbliżyła się do Emmy, z biustem podanym naprzód, i zawołała, udając gniew:

-No, panienko, cóż ma właściwie znaczyć takie zachowanie?

Stopniowo Emmie wracały siły. Nie skarżyła się na swoją chorobę. Często zamykała oczy, udając sen, który szanowały wszystkie głosy, wszystkie kroki, stając się odrazu dyskretniejsze, cichsze, przytłumione. Chwilami wpatrywała się w ścianę. Kwitły na niej aksamitne róże, otaczające złote liry, których pełno było, aż do samego sufitu. Częstokroć ta jednostajność nużyła ją. Marzyła, by zobaczyć jakiś owad, plamkę, lub inny kwiat. Palcem dotykała papieru. Wodziła nim od jednego końca do drugiego. Bała się zgubić w tym labiryncie.

Pozwolono jej czytać. Wszystkie książki mówiły o rzeczach pochodzących z zewnątrz. To ją prawie nie interesowało. A wreszcie - książki zahaczały się o fałdy prześcieradła, uciskały kolana, od czasu do czasu spadały na ziemię, wywołując okrzyki z ust matki.

-Chciałabym rysować - oznajmiła.

Pan Bille pośpieszył dostarczyć jej pastele. Natychmiast przyszedł jej pomysł. Król w otoczeniu dworzan, wchodzi do ozdobionego sztandarami miasta. Dwa pociągi, dążące naprzeciw siebie, każą się domyślać jakiejś olbrzymiej i niezwykłej katastrofy.

Kwiaty również zaszczycała swoimi względami. Fantazja jej tworzyła całe naręcza kwiatów o wytwornie rozgałęzionych łodygach, przez co uwydatniało się piękno każdego kielicha. I na wszystkich rysunkach wiatr jednakowo rozwiewał końce powiewnych wstęg, któremi były związane. Pan Bille mówił:

-To dziecko zdumiewa mię. Ależ ona ma naprawdę wybitne zdolności do rysunków!

Apetyt powrócił. Emma wchłaniała zapachy kuchenne. Z niecierpliwością wyczekiwała na swój kotlet. Mgliste słońce, tam, za oknem, podobne było do soczystej mirabelli. Poniżej pieniły się obłoki, jak wielki półmich doskonałej piany ubitych białek.

Piotr Villetard

Przekład autoryzowany Zofii Popławskiej

„Kobieta współczesna” 1927, nr 5, str. 13-14.

rownePrawa

O równe prawa

(Z walk, które minęły).

Jeszcze niedawno trwał w Indjach zwyczaj palenia na stosie żon, które przeżyły swojego męża. Jeszcze w 1810 r. po śmierci pewnego księcia hinduskiego spłonęło razem w ogniu aż 47 jego żon. Pięknie ubrane, w sukniach ponsowych, w kwiatach i drogich kamieniach, zbliżywszy się do stosu, kolejno odmawiały modlitwy, całowały zwłoki męża i z płomiennem zapamiętaniem rzucały się w paszczę ognistą.

Na krańcach dżungli - w mało dostępnych dla kultury zachodu wsiach i osadach trwa po dzień dzisiejszy pogański zabobon. Nieraz interwencja misjonarzy chrześcijańskich, albo nagłe zjawienie się policji wyrywa struchlałą wdowę z paszczy płomieni. Ale - w zasadzie - przepadł szatański obyczaj.

Jeszcze pięć wieków temu (co dla kontemplacyjnych Indji jest jak jedno wątłe półwiecze) młoda Jagiellonka, córka królewska i siostra trzech królów, zaręczona wbrew swej woli z księciem niemieckim, barbarzyńskim drapieżnikiem i wyuzdańcem, klęcząc na ślubnym kobiercu w atłasach, perłach, djamentach, zanosiła się od płaczu, bo widziała przed sobą noc długą, ponurą. Za jakąś wymówkę z powodu nieludzkich grabieży księcia Jerzego, za przeciwstawianie się nędznym jego miłostkom została wrzucona do lochu, którego strzegł szereg najeżonych dział olbrzymich. Był tam skarbiec książąt bawarskich. Stosy złota, płyty srebra, bryły drogich kamieni patrzyły martwemi oczami na mękę niewolnicy, wyrwanej własnym dzieciom. Nagle - po siedemnastu latach - rozchodzi się wieść o śmierci Jadwigi, córki Kaźmierza Jagiellończyka, - śmierci tajemniczej, jak życie tej męczennicy w zaryglowanym nad rzeką Innem Sezamie. Racja stanu nie pozwoliła upomnieć się o ciało jej po skonie, jak za życia nie pozwoliła odryglować wrót skarbca-więzienia.

W czasie, kiedy na stosie księcia hinduskiego spłonęło 47 strojnych żon, - zażądali panowie polscy od dziewczątka, które nosiło szumne miano pani szambelanowej na Walewicach, ale nie przestało być skromną, cichą, obcą wielkiemu światu, wychowaną w cnocie i pobożności szlachcianeczką, - żeby została kochanką “Orła z pod Austerlitz”. Tego wymagała racja stanu. Ta ofiara czci, honoru kobiecego, to wiarołomstwo ślubnej przysiędze, to zaparcie się kanonów etycznych, wpajanych w czyste serduszko od zarania życia, - to podeptanie obowiązków żony i matki miało zbawić Polskę.

Walczyła z sobą, opierała się długo śliczna szambelanowa - dziecko, mimo tytułów, herbów i pałacowych dostojeństw. Aż drżącą, spłakaną, rzucono w objęcia “boga wojny”, z których wyszła, jak ptak okaleczony, jak ranna w samo serce gołębica. Prawie nic nie dała Polsce, a wszystko zabrała samej sobie.

❋        ❋         ❋

Lista biernych ofiar kobiety na różnych ołtarzach nie ma końca. Z miljona krzywd powstało wołanie: “tak dalej być nie może”. I wszczął się ruch w kierunku przyznania równych praw kobiecie.

Krzywda trwała długie stulecia. Walka - jeden wiek niespełna. Już jej niema. Już tylko jest, jak głuchy pomruk po burzy - coraz dalszy, coraz cichszy.

Jeszcze światami kołaczą się protesty. Jeszcze… Ale już tylko tam, gdzie pokrzywdzenia swoje odczuwa garstka, a tłum tonie w rozkosznem obezwładnieniu.

Kobieta polska w ciągu jednej doby (nie kalendarzowej) została posłanką, senatorką, radną. Nie zdążyła powiedzieć: “Sezamie równości, otwórz się!”, gdy już wyrosły przed nią wszystkie mównice publiczne. Już nie będzie Boną Sforza, ani Marysieńką, ani siostrą, ani przyjaciółką, kochanką królewską, prowadzącą politykę ślepych drzwi za plecami koronowanych głów i wielkich mężów stanu. I nie będzie szła dla racji państwowych - na powolne konanie w lochach podziemnych. Stanie, przemówi za siebie i za tych, co powołali ją do głosu.

Zaklęty pierścień przesunął się na palcu i stworzył cud.

❋        ❋         ❋

Tak wam się zdaje, wy najmłodsi, którzy oglądacie żywemi oczami zjawę, jak z bajki. Tak wam się zdaje. Nie wiecie, że droga do niej - pierścień zaczarowany, hasło Sezamu - to trud bezmierny, wysiłek i nieustępliwa wola kilku pokoleń.

Cztery okresy przeszła walka kobiety polskiej o prawa polityczne, społeczne, zawodowe, a wstęp do nich stanowi pytanie “Krystyny” Hoffmanowej: “Czyżbym ja miała być zerem, które tylko postawione obok jedynki coś znaczy?” - Było to jednak słabe majaczenie zaledwie, gdyż pani Tańska nie schodziła ze stanowiska, że kobieta jest drugą w społeczeństwie i raczej pomaga niż działa.

Zasadę “samoistnienia” kobiety sformułowała pierwsza Jaraczewska, nie wskazawszy jednak sposobów i dróg, prowadzących do zdobycia go.

Znacznie wyraźniej wystąpiły Entuzjastki, żądając ekonomicznej niezależności kobiet i swobody w społeczno-prawnych stosunkach. Dzwonili na alarm zgrupowani dokoła nich najwybitniejsi literaci współcześni - Hipolit Skimborowicz, Edward Dembowski, Karol Baliński, Teofil Lenartowicz, Juljan Bartoszewicz i inni współpracownicy “Przeglądu Naukowego”.

Jakkolwiek i tu brakło jeszcze ścisłych programów i drogowskazów, można uważać ruch ten za pierwszy etap bojów wyzwoleńczych. Utorował on drogę głośnej pracy Edwarda Prądzyńskiego “O prawach kobiety” (1873r.), która rozpoczyna drugi, jeszcze bardziej wojowniczy okres walk o równouprawnienie.

Ale i tu mowy nie było jeszcze o pełnych prawach kobiety. Władzę męża uważał Prądzyński za nietykalną, a o bezpośredni udział kobiet przy wyborach upominał się gorąco, nawet żądał go, jednak - z dodatkiem kompromisowej grzeczności “jeżeli można” .

Równocześnie z książką Prądzyńskiego padła w tłum “Marta” Orzeszkowej, - powieść, która stała się hasłem sztandarowem nietylko u nas, ale i w sąsiednich Niemczech, gdzie przetłumaczono ją natychmiast i włączono do bibljotek propagandowych stowarzyszenia “ Frauenbildung”.

“Źle się dzieje z nami. Co uzbierała sobie każda z nas w przeszłości? - Jakie oręże wiedzy, woli, doświadczenia służyć nam mogły w walce z biedą, trafem, samotnością?”

Krzyk ofiary pańskiego wychowania na laleczkę salonową wstrząsnął społeczeństwem. Porwały się do pracy ręce kobiet. Wszedł pierwszy zastęp, a po nim tysiące do sklepów, biur, kantorów, gdy dotąd tylko nauczycielstwo prywatne było jedynym tolerowanym dla szanującej się panienki zawodem.

“Marta” zaczyna trzeci okres walki, który w połączeniu z hasłami Prądzyńskiego stanowi echo prądów zachodniej Europy - Milla, St. Simon’a.

Czwarty okres - żądanie równouprawnienia bez zastrzeżeń - przypada około lat 80-tych. Twierdzi się, że wyszło ze strony pozytywizmu naszego. Jednak pierwszy jego krzewiciel w zakresie nauk społecznych, Józef Supiński, był nieubłaganym wrogiem ruchu kobiecego. Popierali równouprawnienie natomiast młodzi pozytywiści: Świętochowski, Chmielowski, Adam Wiślicki, Marjan Bohusz, Ludwik Krzywicki, Stan. Kempner, dr. R. Dybowski i inni. Ale główną pionierską, niezmordowaną rzeczniczką pełnych bezkompromisowych praw kobiety politycznych, społecznych, ekonomicznych i obyczajowych była Paulina Kuczalska-Reinschmidt, wytrwała bojownica, która - mimo miotane jej pod nogi głazy - nie przestawała rzucać w tłum haseł równouprawnienia, oswajając z niemi niechętne społeczeństwo i pociągając za sobą co dzielniejsze umysły kobiece, a przedewszystkiem wybitne autorki współczesne: Orzeszkową, Konopnicką, Rodziewiczównę, Mellerową, Marrénową, Szeligę, Dulębiankę i inne.

Powoli w niepamięć zapada nazwisko tej dzielnej niezwykłej kobiety. A jednak - gdyby nie jej fanatyczny prozelityzm - kto wie, czy Polska zdobyłaby się już teraz na wielki krok zrównania kobiety z mężczyzną we wszystkich dziedzinach prawno-politycznego i ekonomiczno-społecznego życia. Nie rozumiałaby może tej konieczności, opartej na ustrojach i wymogach państwa demokratycznego.

            Z wielkich międzynarodowych kongresów przywoziła P. Kuczalska-Reinschmidt szeroki dech żądzy wyzwolenia kobiet. Jakkolwiek hasła emancypacji w Polsce pod b. zaborem rosyjskim nie były uznawane za nielegalne, a artykułów z tej dziedziny nigdy nie wykreślał najsurowszy cenzor, to jednak dla rozpowszechniania ich trzeba było stwarzać odpowiednie placówki. Jedną z pierwszych zalegalizowanych było t. zw. “Koło pracy kobiet”, które trwało od 1891 do 1906 r.

            Z inicjatywy T. Męczkowskiej powstało w 1905 r. zorganizowane przez członków Koła pracy kobiet “Polskie Stowarzyszenie równouprawnienia kobiet”. P. Kuczalska-Reinschmidt po pewnym czasie odłączyła się wszakże od niego i stworzyła “Związek równouprawnienia kobiet polskich” hołdujący jedynie i wyłącznie hasłom emancypacyjnym, gdy wszystkie poprzednie usiłowały przemycać pod płaszczykiem jawnej roboty tajne prace oświatowe i społeczne.

            Teoretyczny nawskroś umysł hetmanki ruchu kobiecego nie czuł się dobrze na gruncie czysto praktycznych poczynań. Rzucając pomysły, które podsuwała jej pełna inicjatywy nieodstępna towarzyszka pracy p. J. Bojanowska, innym rękom zostawiała realizowanie ich. Ona sama bezpodzielnie oddała się idei sprawy kobiecej, służąc jej bez wytchnienia aż do chwil ostatnich życia.

Nikt przed nią i po niej nie zdobył się na ten fanatyzm, który bezkompromisowo dążył do jednej tylko mety. Bardzo wątła, zwalczając nadludzkim wysiłkiem ciężkie napady astmy, której podlegała od zarania życia, stawała na mównicach publicznych całej Polski. Za ciężko uciułane grosze jeździła na wszystkie większe międzynarodowe kongresy kobiece, podnosząc mądry, trzeźwy głos, poparty silną erudycją i głęboką wiarą w przyszłość sprawy. Nie zapominała przytem o Polsce - samorzutna emisariuszka - przedstawiając obcym żywotność i prężność narodu, który uważano już za dawno umarły.

I tym samym nadludzkim wysiłkiem, z jakim opanowywała chore płuca i zbierałą pieniądze na wyjazdy zagraniczne, podjęła wydawanie dwutygodnika (Lwów 1893-97). a później miesięcznika “Ster”, poświęconego wyłącznie kwestji równouprawnienia.

W każdym z b. trzech zaborów miał inny charakter ruch kobiecy. Ale każdemu przewodniczyła myśl programowa P. Kuczalskiej.

Z rąk jej wzięło buławę pokolenie żyjących po dzień dzisiejszy przodownic ruchu kobiecego, którym poświęcimy kartki następne.

Cześć i hołd należał się przedewszystkiem tej pierwszej, nieustraszonej bojownicy.

C. Walewska

“Kobieta współczesna” 3 kwietnia 1927, nr 1, str. 3-4.

O nas

Kobieta z klasą to miejsce dla nieidealnych kobiet, które chcą prawdziwie i szczęśliwie żyć, ciesząc się najdrobniejszymi rzeczami. Pokazujemy Wam inspirujące książki, filmy, publikacje i inne „babskie zajęcia', które być może skłonią was do wyjścia, z często pozornej, strefy komfortu i rozpoczęcia życia na własnych warunkach. Bo w życiu nie zawsze chodzi o to by było stabilnie. Ważne żeby żyć prawdziwie i w zgodzie z własnym ja.

Kontakt

Kontakt:
Joanna Wenecka-Golik
kontakt@kobietazklasa.pl
+48 600 326 398

Copyright 2019 WebSystems ©  All Rights Reserved