Klucz od “Piasków” spoczywał w kuchni. Smutnie błyszczał pomiędzy parą nożyczek i wiązką tymianku. Pewnego dnia Emma zdjęła go z gwoździa. Uczyniwszy to, pieszczotliwie zawisła na matczynej szyi. Gładziła jej czoło delikatnie, ostrożnie, odwrotną stroną swojej dłoni, miękkiej, jak jedwabna wstążka. Potem szepnęła jej parę słów. Pani Bille podskoczyła:

-Iść do “Piasków”?! Sama?!

-Nie, mamo, ze Stefanem.

Pani Bille pozwoliła, westchnęła, dała im kilka rad na drogę.

-Idźcie Kozią ścieżką. A nie zgrzejcie się. I nie połamcie niczego.

Poszli. Ranek uśmiechał się, jak piękna kobieta. Pęk chmur spowijał różowe słońce. Hafty cierni, koronki głogów, młodziutkie głąby kapusty szumiały, jak spódnice dziewcząt. Delikatne stokrotki kwitły na stokach rowów. Ćwierkały makolągwy, pliszki…

Pchnęli lekko skrzypiącą furtkę, znaleźli się w ogrodzie. Lilje zaledwie rozwinęły kielichy, Dom zionął chłodem. Otworzyli wszystkie okna. Słońce wdarło się do wnętrza. Sprzęty, obicia odmłodniały nagle. Schody ożywiły się szaloną bieganiną. Potem znużeni usiedli oboje na kanapie o połamanych sprężynach. Czeka ich długa podróż. Jutro obudzą się w nieznajomym mieście. Za oknami będą się piętrzyły góry. A w bufetach kolejowych będzie się jadło smaczne półksiężyce.

Od tego dnia “Piaski” stały się ulubionem miejscem ich zabaw. Spędzali tam całe czwartki. Wiosna zbliżała się wolnym krokiem, rozwijając kolejno każdą gałązkę, gasząc lilje, zapalając kwiaty janowca, glicynje i niezmiernie wiotkie petunje. Petunje wychylały się z klombów, osypywały ścieżki, które z każdym dniem gęściej zarastały trawą i zielskiem. Nagle indyjskie kasztany zaczęły osypywać śnieg białych kwiatów.

Stefan był znakomitym marynarzem. Kładł się na trawie, otulony w starą kołdrę babki. Od strony tartaku dochodził nieustanny zgrzyt. Naśladowało to do złudzenia tęskne skrzypienie żaglowca, prującego fale.

Częstokroć wiatr donosił ostrzejsze odgłosy. Znaczyło to, że żaglowiec uderza o skały. Przerażenie, ucieczka, krzyki rozpaczy…

A na bezludnej wyspie zjawia się Emma. Bezludnej? Jakto? Czyż nie zbliża się ku niemu królowa, strojna w kwiaty, liście, uśmiechnięta, bogata?... Ujmuje jego dłoń i oprowadza go po tajemniczych ścieżkach swego królestwa.

Składając hołd dzikiej kozie, Stefan wyrzeka się wiary ojców. Pokornie zbiera ślimaki; kładą małe stworzonka na płaskim kamieniu. Rozbijają je ostrym kamykiem. Czyni to piekielny hałas. Dwa garnki gliniane nie są w stanie zastąpić tamburyna. Ale dzieci wyobrażają sobie, że i to jest muzyka. Puszczają się w taniec. Kręcą się. Potem - podróż poslubna. Emma powie:

-Nie rusz maków. To trucizna.

A Stefan:

- Nie jedz tyle truskawek. To niezdrowo.

Słońce świeci silniej. Zapach miodu napełnia ogród. Miłość małych kuzynów staje się coraz bardziej melancholijną. Stefan skąpi pocałunków. Wydało mu się, że Emma zbywa go zbyt szybko, odsuwa go z lekkim uśmiechem, jak gdyby była trochę znudzona. Pewnego dnia spostrzegł, że Emma jest naprawdę ładna. Drobne jej rączki przecinały błękitnawe ścieżki. Złoty łańcuszek rozświetlał jej szyję. W Stefana wstąpiła nagle odwaga. Śmiało dotykał witką pysków obcych psów, wdrapywał się na kasztany, mówił: “Zostanę marynarzem!” aż Emma składała dłonie i, wznosząc ku niebu oczy, błagała:

-Ach, nie, to takie niebezpiecznie!

Zapytał ją:

-Czy będziesz moją żoną?

Emma nie odrazu odpowiedziała. Palce jej biegły wzdłuż sztachet kurnika. Później spytała:

-A będziesz bogaty?

-Ja myślę! Oczywiście!

I natychmiast uwaga Stefana została zwrócona na ten sam szczegół. Czy Emma będzie dostatecznie bogata? Przecież potem prawdziwe księżniczki będą się ubiegały o jego rękę. Czy warto wiązać się przedwcześnie?!

Po tem milczącem zastanowieniu, nastąpiła dłuższa przerwa w rozmowie. Dzieci przypomniały sobie przepowiednie rodzinne (Loriot’owie skończą na barłogu, o ile, oczywiście ominie ich kryminał. Pan Bille był człowiekiem podejrzanym. Dodawszy do tego jego lekkomyślność - można mu śmiało przepowiedzieć, że na starość pójdzie z torbami). Wokoło nich krążyły motyle. Słońce prażyło… Ponieważ w gruncie Emma i Stefan kochali się tkliwie - więc spojrzeli na siebie wzrokiem pełnym przywiązania i tkliwej litości.

Piotr Villetard

Przekład autoryzowany Zofji Popławskiej

“Kobieta współczesna” maj 1927, nr 12, str. 17/ nr 13, str. 13.