Jesteśmy tu znów i jest nam smutno.

Jesteśmy tu znów i myślimy, że tak już kiedyś było…

Już się wszystko wtedy widziało i oceniło, zapamiętało i napewno wie… Już się poznało i jak zdobycz najcenniejszą w głębi serca zawarło kolor nieba o świcie i ten o poranku, szafirową emalję słonecznych południ, puszysty siwy zmrok śnieżnych zmierzchów, seledyn i złoto przejrzystego powietrza o zachodzie ponad fjołkowemi śniegami Toporowej Cyrli i głuchy błękit nocy, pokłutej szpilkami gwiazd.

Już się wie wszystko o księżycu ostrym sierpikiem krającym zielone, lodowate niebo i o miesiącu białym pieniążkiem toczącym się po niebie miękkiem od szafiru. O słońcu bladem jak opłatek i o słońcu roziskrzonym jak brylant, i o słońcu czerwonem jak łuna.

Już swój jest i po tylekroć oglądany śnieg, oślepiający. Od iskier błyskotów i białości, na wielkich, słonecznych, djamentowych zboczach i śnieg tępo nawisający białemi zwałami ponad kotłowiskiem ciemnych, zielonych i wrzących potoków; śnieg, gnący ku ziemi gałęzie świerków, skrzypiący pod płozami nart, zasypujący leniwie nocami cały świat zimnym, misternym i gęstym puchem.

Już zna się napamieć smolisty zapach igieł, kapiących w słońcu złotemi kroplami roztopionej okiści i podmuch zjadliwy wichru, wiejącego zielonkawemi skrzydłami od gór i woń wody, kotłującej się w gardłach strumieni.

Poświst halnego, łomocącego gałęźmi świerków, skwir i skrzyp suchego zmarzłego śniegu, zajadłe gulgotanie wartkiej wody, gardłowe pomrukiwanie góralskie i raźny dźwiękliwy dzwonek sań.

To wszystko i jeszcze o wiele więcej… każdy dom i każdy płot, drzewo i potok, każdy zakręt drogi - kamień wystający, i wybój głęboki, każdy sklep na zabłoconych Krupówkach i twarz człowieka, który nas spotyka za ladą tego sklepu; prowincjonalne ponęty cukierni i dancingów; plotki i tajemnice pensjonatów - gniazd nudy, lenistwa i choroby…

I właśnie dlatego, że wie się to wszystko napewno, oddawna i bez zdziwienia - bywa trochę inaczej, niż zwykle. Bo zato mówi się coraz częściej: “Było dawniej… Było wtedy… Było inaczej…”

Wspomina się coraz smutniej: “Tu mieszkał… Tu pisał… Tu chodził… Tu go wtedy spotkałam…”

Przed laty mówili tak inni ludzie - dodając nazwiska, których znaczenie trudno nam było wówczas zrozumieć. Mówili: “Chałubiński… Stolarczyk... Witkiewicz… Sienkiewicz… Dembowski…” My dzisiaj mówimy: “Żeromski… Reymont… Kasprowicz…”

Imiona wielkie i imiona mniejsze, a często droższe - każdy z nas chowa ich w sercu przebolesną litanię.

I każdy z nas, przechodząc ulicami Zakopanego - patrzy na rudery pełne wspomnień, na zczerniałe i pogięte dachy domów, w których ktoś kiedyś mieszkał - jak na trumny… Czarne, zatęchłe pudło domu Chałubińskiego na jednym krańcu, jak wielki pusty grób - i w oddali świerkowa trumienka dawnego kościoła - na straży starego cmentarza.

I ten wielki - wczoraj gwarny jeszcze i radosny dom - dziś jak trzecia wielka trumna - na trzecim krańcu.

Trzeba długo wędrować pośród białych garbów wzgórz, pod niebem pełnym gwiazd - nad szumiącym potokiem - aby schylić głowę u progu tego opustoszałego domu na Harendzie. Domu, gdzie pali się jeszcze ogień na kominku oplecionym bielą i amarantem grobowych wstęg, i gdzie pali się miłość i wierność wspaniała jednego samotnego serca, które zostało tu na straży.

Ale przez te dwa płomienie, oświecające ciemność - jest może jeszcze smutniej. Nie wiem, czy jest w Polsce człowiek, któryby nie zadrżał w pustej, chłodnej bibliotece Jana Kasprowicza, wobec rzędów przedziwnie oprawnych ksiąg, których grzbiety po tylekroć pieściła ręka wielkiego twórcy.

-  Może właśnie tylko ten, który się śpieszy, by tańczyć jeszcze dziś u Trzaski charlestona.

Bo charleston jest w Zakopanem kwestją najważniejszą i swą powagą zabija nawet melancholję wspomnień.

Jest sprawą trudną i skomplikowaną, obrządkiem pełnym tajemnic, doprawianym z wysiłkiem i zapamiętaniem na kwadracie podłogi, wśród stolików kawiarni.

Głowy o twarzach pełnych bolesnego osłupienia bodą się wtedy czołami, perlistemi od potu, ramiona trzęsą się febrycznie i przedziwne stają się podskoki nóg miękkich a zaplątających się koło siebie, jak węże.

Głowy, psujące równowagę, niepotrzebnie, jak ciężkie wahadła, chwiejące się w różne strony, ręce zbyteczne, odpychające się w szalonym tańcu, i nogi - nogi wspaniałe, nogi potężne, nogi niezastąpione, pełne mocy, fantazji i nieprzytomnego rozpędu.

Nogi, panujące niepodzielnie i tu w dusznej dancingowej sali i tam na śnieżnych zboczach i wierzchołkach gór.

Tylko, że tam nie podrygują one w opętańczym tańcu po lśniącej posadzce, a śmigają jak szalone ostremi płozami nart po śniegu.

Stromemi upłazami, po krawędziach i piargach, przez przełęcze, wśród plątaniny kosodrzewu, po brylantowych polach i glazurze straszliwie olodzonych wierzchołków - we mgle, wśród wiatru i pod niebem parzącem od szafiru.

Kto zresztą wie jak, dokąd i którędy, jeżeli narty nie są mu skrzydłami, lecz kulą u nogi - jeżeli drogami ich nie chodził.

Jeżeli patrzy tylko w osłupieniu jak szalony wicher skoku - unosi ich z trampoliny odskocznej - ponad stromą wstążką toru, jak wielkie, drapieżne ptaki.

Któż to zdoła ocenić jakie mają mięśnie stalowe i mocarne, jakie potężne, najszerszym oddechem grające płuca… Bo, ci, co zostają w Zakopanem, w dole, nawet w dni niebiesko-złote, pijane od słońca i śniegu - rzadko mają mocne płuca… Mają zato oczy rozognione i mocno naprzód patrzące, ręce wychudłe i zapadnięte piersi.

Mówią prędko, jakby się śpieszyli, z obawy, że nie zdążą i zdyszanym, tępym głosem opowiadają wiele, wiele rzeczy.

Młodziutcy chłopcy, o głowach palących się tysiącem myśli - z naiwną powagą i brawurą, rwący się do rozstrzygania najpoważniejszych życiowych spraw; młodzieńcy, których choroba odgrodziła niezłomną zaporą od pracy i szczęścia, i ci, w sile wieku, i ci już zupełnie bez siły.

Przychodzi się do ich leżaków z dobrem słowem, z bolesnym uśmiechem na ustach, z książką…

Jedyni to ludzie, którzy czytają książki w Zakopanem.

I wśród gorączkowo zażartej dysputy o życiu i przyszłości - o literaturze i kulturze - myśli się, że oto są przeszłością i odchodzą…

Teraźniejszość tańczy po gładkich posadzkach dancingów i, przyszłość hula na piórach nart po wirchach i halach.

A na werandach i leżakach dogorywa oto z książką w ręku - dawne, kończące się Zakopane.

Umarł Chałubiński i Witkiewicz, Żeromski i Kasprowicz.

A jutro odejdą i ci - najlepsi.

Chciałoby się ich zatrzymać w porywie nagłej rozpaczy - chciałoby się ich prosić, żeby wstali, chciałoby się im mówić “prosto i z krzykiem” - że są najważniejsi i że bez nich umrze na zawsze - powaga i tradycja zakopiańskiego świata.

A jednak… A jednak, wydźwignąwszy się ponad szare w mgle i dymie Zakopane na śnieżną przełęcz gór… Ponad światem malejącym w dole, wśród iskrzących się w słońcu pól, w kleszczach wysiłku, który z tętniących skroni zsunął się czerwoną zasłoną na współoślepłe oczu i z sercem dygocącem w ściśniętem gardle - tęskni się samemu, straszliwie, mocno - przez jedną króciutką chwilę - do tej śmierci.

Hanna Mortkowiczówna

“Kobieta współczesna” kwiecień 1927, nr 1, str.11- 12.